Afrykanie mają na głowie cały świat
Wywiad Roberta Mazurka z podróżniczką Krystyną Choszcz
„Afrykański Tydzień w Radzyniu Podlaskim” już za nami. Jak zapamięta Pani czas spędzony w naszym mieście?
Było fantastycznie. Razem z dziecięcym zespołem „Freespirit” z Ghany wzieliśmy udział w całkowicie innym projekcie niż dotychczas. Czas spędzony w Radzyniu stanowił dla nas swego rodzaju twórcze wakacje z bardzo ciekawym programem. Z tego też względu bardzo nam się to podobało. Ciekawe było też to, że spaliśmy w szkole (I LO w Radzyniu Podlaskim), mając pod ręką salę gimnastyczną oraz sprzęt sportowy, czego dzieci u siebie na co dzień nie mają. Ponadto jestem pod wrażeniem piątkowego występu na pl. Wolności, a w szczególności tego, jak polskie dzieci zatańczyły afrykański taniec. To było bardzo przyjemne do oglądania, bo wiem, że nauczenie się afrykańskiego tańca jest bardzo trudne. Dzieci z Ghany ćwiczą praktycznie całe życie – najpierw razem z mamą na plecach, następnie przy różnych okazjach i jeszcze potem na ciężkich treningach. Młodzi radzynianie mieli na naukę tańców kilka dni, tym bardziej jestem pełna podziwu dla nich. Niezapomniane były też zawody sportowo-rekreacyjne, przygotowane perfekcyjnie w każdym momencie. Cudowne było też – co przywróciło moje dawne wspomnienia – spotkanie w Izbie Regionalnej, mieszczącej się w starej szkole w Białej, przygotowane razem z Kołem Gospodyń Wiejskich. Miło było patrzeć jak Panie angażują się w życie społeczności lokalnej, realizując swoje życiowe pasje, a tym samym przypominają kulturę naszych przodków. W dzisiejszych czasach jest to bardzo ważne. Podobną misję realizuje zespół „Freespirit”.
Bardzo miło słyszeć tyle ciepłych słów, przejdźmy może jednak teraz do podróży. Kiedy po raz pierwszy wyjechała Pani do Afryki? W jakich było to okolicznościach?
Do Afryki pierwszy raz wyjechałam zimą 2006 r. Udałam się do Tanzanii z dwiema uczennicami z mojej klasy, biorąc udział w projekcie edukacyjno-charytatywnym.
Dla wielu Polaków, tak przynajmniej mi się wydaje, podróż do Afryki jest porównywalna z wyprawą na księżyc. Nie bała się Pani tam wyjechać?
Do Tanzanii nie, gdyż jest to kraj bardzo rozwinięty turystycznie i przez cały czas jest tam mnóstwo ludzi z różnych stron świata. Zresztą gdybym się bała, to bym nie zabrała tam swoich uczennic. Bardziej bałam się jechać później do Ghany czy na Wybrzeże Kości Słoniowej. Praktycznie wtedy nic nie wiedziałam o tych krajach i miałam w sobie taki naturalny lęk przed nieznanym.
Kieruje Pani Fundacją Freespirit. Dlaczego Pani ją założyła?
Z wielu powodów. W tamtym momencie był to przede wszystkim spontaniczny głos serca. Nie tylko mój, ale również całej rodziny i przyjaciół. Moja córka wyjeżdżając do Afryki nie była ubezpieczona, gdyż po pierwsze było to bardzo drogie, a po drugie Kinga nie wiedziała, na jak długo tam jedzie. Gdy okazało się, że jest chora na malarię mózgową i są potrzebne pieniądze na leczenie, zorganizowaliśmy zbiórkę. Jej partner Radek rzucił szybko taką informację do Internetu. Zaczęły napływać środki z przeznaczeniem na leczenie Kingi, które było bardzo drogie. Po śmierci córki pozostało nam trochę zebranych funduszy i zastanawialiśmy się, co z tym zrobić. W ten sposób wpadliśmy na pomysł założenia fundacji, która pomagałaby dzieciom z miejscowości Moree, z której pochodziła Malaika – dziewczynka wykupiona przez Kingę z niewolniczej pracy. Następnie postanowiliśmy pojechać do Ghany, by zobaczyć ostatnie miejsca odwiedzone przez Kingę, której prochy zostały częściowo rozsypane w oceanie. Kolejnym powodem założenia Fundacji Freespirit była Malaika. Chcieliśmy bardzo jej pomóc, jednak wsparcie tylko jednej osoby nie miało sensu. Bo jak uczyć w szkole, w której tylko jedna osoba ma książki i przybory szkolne? Należało całej klasie kupić podręczniki, a nie tylko jednemu dziecku. W ten sposób zaczeliśmy opieką otaczać większą grupę dzieci.
Czyli można powiedzieć, że śmierć Kingi była punktem zwrotnym w Pani życiu?
Zdecydowanie tak. Do tego czasu pracowałam w szkole i tak naprawdę jeszcze nie planowałam odejść z niej. W związku z nagłą śmiercią Kingi, mając w zasadzie już wymagany wiek, mogłam przejść na emeryturę. Od tego momentu w pełni poświęciłam się pracy w powstałej właśnie Fundacji Freespirit. Zaczeliśmy organizować wyjazdy do Ghany oraz sprawować opiekę nad afrykańskimi dziećmi z miejscowości Moree.
W pewnym sensie jest Pani rozdarta między Polską a Ghaną?
Coś w tym jest. Dużą część mojego czasu zajmuje mi praca na rzecz afrykańskich dzieci, a przecież mam jeszcze rodzinę i wnuczki. Także moje życie wypełnione jest różnymi projektami – projekt „Afryka” albo projekt „Babcia”.
Jaka była Kinga? Proszę opowiedzieć o jej podróżach.
Kinga była urodzona pod znakiem barana i chyba też była uparta jak taki baran. Od dziecka z uporem dążyła do wyznaczonego celu, zawsze potrafiła postawić na swoim, a przy tym była bardzo pracowita, zaradna. Będąc w ósmej klasie, po raz pierwszy samodzielnie pojechała do Niemiec. Zanim jednak do tego doszło, musiała sobie załatwić paszport. Przypomnę tylko, że były to czasy, gdy w kolejce po paszport trzeba było stać kilka dni. Córka wpadła na pomysł, że powie oczekującym w kolejce, że idzie do mamy. Wszyscy jej uwierzyli, a ona w ten sposób ominęła całą kolejkę i bardzo szybko sama załatwiła sobie paszport.
W swoją pierwszą samodzielną podróż autostopem wyruszyła gdy miała 16 lat. Brała wtedy udział w obozach wolontariackich, najpierw w Polsce, a później już za granicą. W latach 1998-2003 zrealizowała podróż autostopem dookoła świata, opisaną w książce „Prowadził nas los”. Później pojechała jeszcze do Afryki. Zawsze prowadziła szczegółowe pamiętniki, dzięki którym już po jej śmierci zostały wydane książki „Moja Afryka” oraz „Pierwsza wyprawa. Nepal”.
A jaka jest Ghana i Moree?
Gdy pojechałam tam pierwszy raz, byłam w szoku. Życie w tym kraju wygląda całkowicie inaczej niż u nas. Pierwsze, co uderzyło mnie, kiedy wysiadłam na lotnisku w Akrze – stolicy Ghany, to gorąco i wilgoć. Potem na każdym kroku obserwujemy kulturę zupełnie odmienną od naszej. Takim pierwszym małym szokiem kulturowym jest spostrzeżenie, że Afrykanie mają na głowie cały świat – ludzie noszą tak wszystko, co się tylko da.
Stolica jest miastem dość ładnym, bardziej cywilizowanym. Natomiast Moree wygląda inaczej. Jest bardzo ładnie położone na wzgórzach. Jednak dochodzi tam tylko jedna asfaltowa ulica, w dodatku urywająca się na początku miejscowości. Potem są już jedynie gliniane drogi. Najpierw szersze, gdzie jeszcze mogą przejechać samochody, a potem już tylko wąskie uliczki, którymi można poruszać się pieszo. No i to życie toczące się na zewnątrz domów. Ludzie robią tam wszystko – myją dzieci, karmią je, gotują pożywienie, wędzą ryby... Całe życie toczy się na zewnątrz, na widoku. Na początku był to dla mnie taki żywy teatr, do którego jednak z czasem się przyzwyczaiłam.
Fundacja w Moree prowadzi bibliotekę…
Tak, mamy bibliotekę. Przy niej powstał i funkcjonuje dziecięcy zespół „Freespirit”, który jest właśnie ambasadorem „Afrykańskiego Tygodnia w Radzyniu Podlaskim”.
Proszę coś powiedzieć o zespole?
Zespół „Freespirit” trenuje przez cały rok, jednak gdy zbliża się wyjazd do Polski zajęcia są bardziej intensywne. W projekt zaangażowanych jest około 30 dzieci. W tym roku, ze względu na fundusze, do Polski przyjechało tylko siedem osób, natomiast w ubiegłym było 13. Wyboru dzieci dokonujemy ze względu na charakter pobytu w Polsce. W tym roku na samym początku braliśmy udział w dwóch festiwalach, dlatego pod uwagę braliśmy przede wszystkim talenty muzyczno-bębniarsko-taneczne. Ważne było też zaangażowanie dzieci w bibliotece oraz w pomoc własnej rodzinie. To właśnie dzieci z zespołu opiekują się naszą biblioteką, gdzie m.in. zamiatają obejście, sprzątają, myją stoliki… Dbają też o stroje. Sama ta czynność jest bardzo skomplikowana, bo w Ghanie po każdym występie grubsze stroje muszą być przewietrzone, a pozostałe wyprane. No ażeby coś wyprać, najpierw trzeba przynieść wodę i zorganizować mydło. Dlatego do Polski przyjeżdżają dzieci nie tylko najbardziej utalentowane, ale też najbardziej pracowite i zdyscyplinowane. Muszą też jeszcze umieć dobrze mówić po angielsku.
Czy łatwo jest zorganizować wyjazd afrykańskich dzieci do Polski?
Organizacja przyjazdu zespołu „Freespirit” do Polski była bardzo skomplikowanym procesem. Staraliśmy się o to przez trzy lata i dopiero w ubiegłym roku nam się to udało. Najpierw należało dzieciom wyrobić akty urodzenia, a jeszcze wcześniej uzgodnić z rodzinami, jak naprawdę mają brzmieć ich imiona oraz kiedy dzieci przyszły na świat. Potem czekaliśmy na akty urodzenia. Jak już je mieliśmy, należało zebrać całą pozostałą dokumentację potrzebną do wyrobienia paszportów. A do tego były potrzebne dokumenty rodziców, którzy nie mają dowodów osobistych tylko posiadają karty do głosowania. Niektórzy rodzice mieli inne nazwiska niż dzieci. Wtedy musieliśmy iść do notariusza by potwierdzić, że dane osoby są rodzicami konkretnego dziecka. Do zdobycia wizy należało przedstawić dokumentację od organizatorów pobytu afrykańskich dzieci w Polsce. Ponadto musieliśmy uzyskać pozwolenie na wyjazd z Ghany, a przy tym udowodnić, że nasza Fundacja prowadzi zespół, który naprawdę działa. Po latach kolonializmu i niewolnictwa Ghanijczycy bardzo się boją, że dzieci zostaną sprzedane w Europie, bądź same uciekną. Naprawdę wszystko sprawdzają, nawet to, czy dzieci trenowały, czy naprawdę potrafią tańczyć.
No i zbieranie wszystkich dokumentów nie jest takie łatwe, jak u nas w kraju. Urzędnicy uważają, że skoro grupa chce wyjechać z Ghany, to znaczy, że ma pieniądze. A skoro ma pieniądze, to jest to powód do tego, żeby poprosić o dodatkową zapłatę za wystawienie kolejnego dokumentu…
Co najbardziej lubi Pani w Afryce?
Tak naprawdę to lubię odpoczywać pod palmami i obserwować, jak występuje zespół „Freespirit”. Bardzo często jeździmy z występami do okolicznych miejscowości, gdzie turyści chętnie do nas przychodzą i robią sobie z dziećmi zdjęcia. Wtedy czuję dumę, że to ja przyczyniłam się do tego, że te dzieci tak super tańczą, że dają coś właśnie ludziom, którzy przyjechali z innych części świata. Lubię też momenty, kiedy po treningu pod palmami dzieci wskoczą sobie do oceanu i kąpią się pod okiem ratowników. Całkowicie mogę się wtedy zrelaksować i obserwować. Szumią palmy, ocean… Piękny to czas.
Czy Afryka, Ghana zmienia się? Jak Pani to widzi z perspektywy swoich wieloletnich wyjazdów na ten kontynent?
Zdecydowanie zmienia się na lepsze. Widać to nawet w samym Moree, w którym spędzam najwięcej czasu. Gdy przyjechałam tam pierwszy raz, to światło było tam tylko czasami. Niedawno w miejscowości tej postawiono mnóstwo dużych solarnych lamp. Powstają nowe stacje benzynowe, sklepy z telewizorami, z przeróżnymi artykułami gospodarstwa domowego. Są też nowe bary, w których można kupić na przykład kiełbaskę z grilla, co jeszcze jakiś czas temu było nieosiągalne. No i przede wszystkim zmienia się mentalność Afrykańczyków. W Moree, gdzie 90% mieszkańców trudni się rybołówstwem, coraz trudniej jest wyżyć z tego zajęcia. Dlatego pojawia się większa świadomość potrzeby edukacji dzieci, co pozwala z optymizmem patrzeć na kontynent afrykański.
Dziękuję za rozmowę oraz za to, że przywiozła Pani do nas te wspaniałe dzieciaki.
Ja również bardzo dziękuję, przede wszystkim za wspaniały tydzień spędzony tu w Radzyniu Podlaskim. Dla mnie i dzieci z Ghany każdy dzień z Wami był wyjątkowy. Dziękujemy za opiekę i wszystkie wakacyjne atrakcje – zawody sportowe, las, konie, ognisko, basen, lody… lista długa, którą kończy lekcja wychowania fizycznego na sali gimnastycznej. Zabieramy ze sobą mnóstwo pięknych wspomnień, a zostawiamy uśmiech afrykańskich dzieci z zespołu „Freespirit”.
Data publikacji: 30.07.2014 r.