Aleksander Doba

Urodził się 9 września 1946 r. w Swarzędzu. Polski podróżnik, kajakarz, zdobywca i odkrywca. Ukończył Politechnikę Poznańską. Od lat 70. XX w. mieszka w Policach, gdzie pracował w Zakładach Chemicznych. Obecnie jest już na emeryturze. Ma żonę Gabrielę i dwóch synów: Bartłomieja i Czesława.

Jest pierwszym człowiekiem w historii, który na przełomie 2010 i 2011 r. samotnie przepłynął Ocean Atlantycki z kontynentu na kontynent (z Afryki do Ameryki Południowej) wyłącznie dzięki sile mięśni. Zajęło mu to 98 dni, 23 godziny i 42 minuty. Trzy lata później powtórzył swój wyczyn. Tym razem przepłynął Atlantyk od portu w Lizbonie, poprzez krótki postój na Bermudach, do portu Canaveral na Florydzie w Stanach Zjednoczonych. Zajęło mu to 141 dni, 19 godzin i 55 minut. Miał wtedy 68 lat. W 2016 r. podróżnik podjął trzecią – tym razem nieudaną – próbę przepłynięcia Oceanu Atlantyckiego. Rejs z Ameryki Północnej do Europy został przerwany 2 czerwca, niedługo po wypłynięciu z Nowego Jorku. W 2017 r. Aleksander Doba zamierza go kontynuować.

Oprócz dwóch wypraw transatlantyckich Aleksander Doba ma w swoim dorobku także mnóstwo innych osiągnięć, spośród których wielu dokonał jako pierwszy. Między innymi: w 1989 r. przepłynął Polskę kajakiem „po przekątnej” z Przemyśla do Świnoujścia (1149 km w 13 dni), w 1991 r. opłynął morską granicę Polski (z Polic do Elbląga), w 1999 r. samotnie opłynął kajakiem Bałtyk (4227 km w 80 dni), a w 2000 r. dotarł kajakiem za koło podbiegunowe, wiosłując z Polic do Narviku (5369 km w 101 dni). Ponadto w 2009 r. jako pierwszy Polak opłynął składanym kajakiem jezioro Bajkał (1954 km w 41 dni). Na początku 2015 r. – przez czytelników amerykańskiej edycji National Geographic – został wybrany Podróżnikiem Roku.

Autor książki pt. „Olo na Atlantyku. Kajakiem przez ocean” oraz wydanego w wersji PDF dodatku pt. „Oceaniczny alfabet Aleksandra Doby”. Dokonania podróżnika ukazał Dominik Szczepański w biografii „Na oceanie nie ma ciszy” oraz Weronika Górska w książce „Na fali i pod prąd”. Ponadto w 2017 r. powstał film pt. „Happy Olo. Pogodna ballada o Olku Dobie” w reżyserii Krzysztofa Pawła Bogacza i Marcina Macuka.

 

 

 

 

 

Aleksander Doba w Radzyniu!

Gościem 13. edycji „Radzyńskich Spotkań z Podróżnikami” będzie Aleksander Doba – żywa legenda kajakarstwa. Jako pierwszy człowiek w historii samotnie przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki z Afryki do Ameryki Południowej, wykorzystując wyłącznie siłę własnych mięśni, a następnie powtórzył swój fenomenalny wyczyn na trasie z Lizbony na Florydę.

 

 

Spotkanie odbędzie się 21 maja o godz. 18.00 w sali kameralnej Radzyńskiego Ośrodka Kultury. Poprzedzi je uroczystość odsłonięcia przez Aleksandra Dobę tablicy umieszczonej na radzyńskim Skwerze Podróżników, jaki powstaje na pl. Wolności. Przyjdźcie wcześniej, bo dla spóźnialskich może zabraknąć miejsca. Wstęp wolny.

69-letni Aleksander Doba to nie tylko najbardziej znany, ale też i najwszechstronniejszy polski kajakarz. Oprócz dwóch wypraw transatlantyckich ma w swoim dorobku także mnóstwo innych osiągnięć, spośród których wielu dokonał jako pierwszy. Między innymi: w 1989 r. przepłynął Polskę kajakiem „po przekątnej” z Przemyśla do Świnoujścia (1149 km w 13 dni), w 1991 r. opłynął morską granicę Polski (z Polic do Elbląga), w 1999 r. samotnie opłynął kajakiem Bałtyk (4227 km w 80 dni), a w roku 2000 dotarł kajakiem za koło podbiegunowe, wiosłując z Polic do Narviku (5369 km w 101 dni). Ponadto w roku 2009 jako pierwszy Polak opłynął składanym kajakiem jezioro Bajkał (1954 km w 41 dni).

Światową sławę przyniosło mu jednak okiełznanie Oceanu Atlantyckiego. W październiku 2010 r. wyruszył z Dakaru specjalnie do tego przygotowanym siedmiometrowym kajakiem, by samotnie przepłynąć Atlantyk. Po 98 dniach, 23 godzinach i 42 minutach spędzonych na oceanie, 2 lutego 2011 r. dotarł do Acarau na wybrzeżu Brazylii. W ten sposób, czyli samotnie kajakiem, Ocean Atlantycki pokonały przed nim zaledwie trzy osoby, żadna z nich jednak nie dokonała tego, płynąc z kontynentu na kontynent, a tylko jeden śmiałek przed Dobą nie posiłkował się przy tym napędem żaglowym.

Dwa lata później rozpoczął swoją drugą samotną wyprawę kajakową przez Atlantyk. 5 października 2013 r. wypłynął z Lizbony, kierując się do New Smyrna Beach na Florydzie. Po 141 dniach, 19 godzinach i 55 minutach spędzonych na oceanie, wielu tygodniach zmagań z przeciwnymi wiatrami, w końcu zaś – awarii steru, w lutym 2014 r. wylądował na Bermudach. Po miesiącu przeznaczonym m.in. na naprawę uszkodzeń, podjął podróż na nowo i 17 kwietnia 2014 r. dobił do brzegów Florydy w Port Canaveral, kończąc tym samym największy samotny rejs kajakowy w historii.

Podczas spotkania w Radzyniu Podlaskim Aleksander Doba zaprezentuje slajdy i filmy z dwóch Transatlantyckich Wypraw Kajakowych. Będzie również odpowiadał na wszelkie pytania zainteresowanych, a chętni będą mogli nabyć książkę opisującą pierwszą wyprawę wraz z autografem autora.

Na spotkanie z podróżnikiem Aleksandrem Dobą zaprasza Burmistrz Radzynia Podlaskiego Jerzy Rębek oraz organizatorzy: Radzyński Ośrodek Kultury, Radzyńskie Stowarzyszenie Inicjatyw Lokalnych oraz Szkolne Koło Krajoznawczo-Turystyczne PTTK nr 21 przy I LO w Radzyniu Podlaskim.

Przegapić takie spotkanie byłoby co najmniej nierozsądnie.

 

Data publikacji: 07.05.2015 r.

 

 

Skwer Podróżników w Radzyniu zainaugurowany

Skwer na Placu Wolności w Radzyniu Podlaskim od 21 maja nosi imię Podróżników. Informuje o tym tablica odsłonięta w czwartek przez burmistrza Jerzego Rębka wspólnie z „żywą legendą kajakarstwa”, Podróżnikiem Roku 2015 w konkursie National Geographic – Aleksandrem Dobą, który był gościem 13. edycji „Radzyńskich Spotkań z Podróżnikami”. Kajakarz odsłonił również poświęconą mu tabliczkę – pierwszą upamiętniającą wizyty sławnych podróżników w Radzyniu.

 

 

Okazało się, że dla globtroterów i ich radzyńskich fanów nie ma złej pogody. Mimo iż czwartkowe popołudnie było pochmurne i deszczowe, na uroczystości otwarcia Skweru zgromadziło się dość liczne grono miłośników podróży. Wśród gości uroczystości byli m.in. przedstawiciel Marszałka Województwa Lubelskiego Sławomira Sosnowskiego – Marcin Czyżak, Wójt Gminy Borki Radosław Sałata, Wójt Gminy Ulan-Majorat Jarosław Koczkodaj, dyrektorzy szkół, spółek miejskich, miłośnicy podróży i spotkań z podróżnikami z Radzynia i powiatu radzyńskiego.

Uroczystość poprowadził Robert Mazurek – inicjator i główny organizator „Radzyńskich Spotkań z Podróżnikami”. Na wstępie kilka zdań poświęcił samym „Spotkaniom”, które okazały się „strzałem w dziesiątkę”, od 2012 r. gromadzą liczną widownię. – Każde z odbytych dotychczas spotkań to gwarancja ciekawego tematu, barwnej opowieści, spotkania z nietuzinkową osobowością, zdobycia wiedzy o dalekich, egzotycznych i tajemniczych miejscach odległych geograficznie i kulturowo. Relacje z wypraw to nie tylko pasjonujące, czasem mrożące krew w żyłach, czasem wzruszające, ale także pełne humoru opowieści, pokaz slajdów, przywiezionych z szerokiego świata pamiątek, ostatnio – nawet zapachów – przypominał Robert Mazurek.

„Radzyńskie Spotkania z Podróżnikami” to wspólne przedsięwzięcie Radzyńskiego Stowarzyszenia Inicjatyw Lokalnych i Szkolnego Koła Turystyczno-Krajoznawczego PTTK nr 21 przy I Liceum Ogólnokształcącym. Od początku organizacyjnie i finansowo wspierał je Jerzy Rębek – wówczas poseł na Sejm RP, obecnie burmistrz Radzynia. Dzięki niemu w grudniu 2014 r. powstał pomysł utworzenia Skweru Podróżników – pierwszego takiego przedsięwzięcia w Polsce. – Chcemy, by każdy podróżnik przyjeżdżający do Radzynia odsłaniał swoją tabliczkę, która będzie upamiętnieniem jego wizyty w naszym mieście – mówił włodarz miasta. Jerzy Rębek podkreślił, że ta inicjatywa obrazuje zainteresowanie środowiska radzyńskiego spotkaniami z ciekawymi ludźmi. – Będzie tu wiele tabliczek upamiętniających ważnych, ciekawych ludzi, którzy zasłynęli nie tylko w Polsce, ale i na świecie – zapowiedział burmistrz Radzynia.

Po odsłonięciu tablicy z nazwą skweru Robert Mazurek bliżej zaprezentował Aleksandra Dobę. Następnie podróżnik odsłonił tabliczkę z niedźwiedzią łapą, w którą wpisane zostało jego imię i nazwisko.

– W herbie Radzynia jest niedźwiedź, stąd pomysł na logo „Radzyńskich Spotkań z Podróżnikami” oraz pamiątkowych tabliczek. Będzie ich przybywać, niedźwiedź będzie „wędrował” po skwerze – zapewnił Robert Mazurek.

Aleksander Doba wyraził nadzieję, że Skwer Podróżników będzie dodatkową atrakcją Radzynia. Podzielił się własną receptą na sukces: – Marzyć, planować – solidnie przygotowywać się do ich realizacji, wreszcie je realizować. To działa także w innych dziedzinach – zapewniał. Kajakarz podczas swego pobytu w Radzyniu 21 maja spotkał się jeszcze z publicznością w Radzyńskim Ośrodku Kultury, a 22 maja w I Liceum Ogólnokształcącym z młodzieżą szkół z Radzynia i powiatu radzyńskiego.

Anna Wasak

 

Data publikacji: 25.25.2015 r.

 

 

Trzeba mieć marzenia, ambitnie się do nich przygotowywać i wytrwale je realizować

Każde z kilkunastu „Radzyńskich Spotkań z Podróżnikami” było inne – nie tylko ze względu na osobowość podróżnika, miejsce, które było celem wędrówki, ale i sposób podróżowania. Jedni dolecieli samolotem, inni podróżowali pociągiem, był podróżnik, który za środek lokomocji wybrał rower, inni poruszali się zdezelowanym samochodem. Aleksander Doba opisywał swe dwie podróże, które wiodły przez ocean. Odbywał je samotnie kajakiem, posługując się wyłącznie siłą rąk. Starszy, niski, szczupły, z ogorzałą od słońca i wiatrów twarzą, bujną, siwą czupryną i zarostem, jakiego nie powstydziłby się Robinson Cruzoe po kilku latach przebywania na samotnej wyspie. Na nogach gumowe chodaki – obuwie uniwersalne, na każdą pogodę, luźne, dresowe spodnie, polar na niepogodę... W sumie wyglądał, jakby dopiero zszedł na ląd po długiej, samotnej wyprawie.

 

 

Trudno zliczyć wyprawy kajakowe Aleksandra Doby. Wystarczy stwierdzić że przed wyruszeniem na te najważniejsze, transatlantyckie miał na kajakowym liczniku ponad 70 tys. km. W wieku 68 lat jako pierwszy człowiek w historii samotnie przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki z Afryki do Ameryki Południowej – od kontynentu do kontynentu, wykorzystując do tego wyłącznie siłę własnych mięśni. Podróżnik podkreślał, że było przed nim kilku śmiałków, którzy kajakiem Atlantyk przepłynęli – ale od wysp do wysp w pobliżu lądu. 26 października 2010 r. wyruszył z Dakaru, 2 lutego 2011 r. dotarł do ujścia rzeki Acarau na wybrzeżu Brazylii. Drugą wyprawę rozpoczął 5 października 2013 r. w Lizbonie, do Port Canaveral na Florydzie dobił 19 kwietnia 2014 r. Obecnie na kajakowym liczniku ma 94 tys. km.

Podczas wizyty Aleksandra Doby w naszym mieście odbyły się dwa spotkania z podróżnikiem. Pierwsze 22 maja z udziałem mieszkańców Radzynia i powiatu radzyńskiego, natomiast drugie 23 maja z uczniami I Liceum Ogólnokształcącego w Radzyniu Podlaskim oraz z gimnazjalistami przybyłymi do szkoły w ramach dni otwartych.

Sprawa podstawowa – wyposażenie

Opowieść o swych podróżach rozpoczął od sprawy podstawowej: wyposażenia. Żeby się wybrać w tak niebezpieczną podróż, trzeba odpowiednio się zaopatrzyć – przede wszystkim w sprzęt, który wytrzymałby trudy oceanicznej podróży, pomieścił niezbędne wyposażenie i zapewnił samotnemu podróżnikowi maksimum bezpieczeństwa w podróży trwającej kilka miesięcy. No i zachował cechy kajaka. Czym się bowiem różni kajak od innych łodzi? – Ma wrzecionowaty kształt, jest napędzany wiosłem swobodnie trzymanym w ręku. Płynięcie kajakiem jest trudne, ponieważ wykorzystywana jest tylko siła rąk – tłumaczył podróżnik. W łodziach, które płyną do tyłu, wykorzystuje się także pracę nóg, co jest wielkim ułatwieniem, dlatego aż 800 śmiałkom udało się przepłynąć różne oceany łodziami.

Jako inżynier pracujący w biurze projektów w Zakładach Chemicznych Police sam wykonał wstępny szkic i poszukał producenta. Ostatecznie znalazł go w Stoczni w Szczecinie. Kajak ma 7 m długości, metr szerokości. Jest  nienasiąkalny i niezatapialny – nie może pływać do góry dnem, a przy przewrotce sam się podnosi. Pusty ważył 120 kg. Z wyposażeniem – 600 kg. Jacht nazwał zdrobnieniem własnego imienia: OLO, na burcie umieścił też nazwę portu macierzystego którego nazwa jest, jak podkreślił nie bez dumy kajakarz, najbardziej popularną nazwą miejscowości na świecie: POLICE.

Ważne elementy wyposażenia to panel słoneczny przerabiający energię słoneczną na prąd – do napędu silnika odsalarki (na szczęście był przewidujący i zabrał ze sobą także odsalarkę ręczną), kuchenka gazowa, ponadto zapasy żywności. Niezbędne były telefon komórkowy i GPS, antena radarowa. Kabina, służąca do przechowywania zapasów i do snu, znalazła się z przodu. Początkowo ledwie mieściła kajakarza, opróżniała się z zapasów stopniowo, dając tyle miejsca, że Aleksander Doba z czasem mógł spać w innej w pozycji embrionalnej. Problemem okazał się  również brak powietrza w kabinie. Uchylanie na noc klapy kabiny powodowało zalewanie śpiącego przez fale.

Zawodny sprzęt, niezawodny człowiek

W pierwszej wyprawie miał do przebycia 3200 km. Teoretycznie trudno było zabłądzić, bo droga wydawała się prosta, ponadto wyposażył się w GPS, który co 10 minut wysyłał sygnał do satelity. – Moja żona była najlepiej zorientowaną kobietą na świecie, gdzie jest mąż – żartował.

Podczas tej eskapady przeżył 50 burz tropikalnych, z których każda trwała 2-3 godziny, a zdarzyła się jedna nawet 7-godzinna. Kajak unosiły fale mierzące do 7 metrów. Ponadto niesprzyjające prądy i wiatry spowodowały przedłużenie podróży o 2500 km. W sumie podróż trwałą ponad 3 miesiące – 99 dób. Każdego dnia wiosłował po 8-12 godzin. Był to nie tylko wielki wysiłek fizyczny, ale i wielki sprawdzian charakteru, odporności na ból. Okazało się bowiem, że zapomniał o ochronnych krążkach na wiosła, więc woda słona (5-krotnie bardziej niż w Bałtyku) pluskała mu bezpośrednio na dłonie i poraniła mu skórę tak dotkliwie, że każde chlupnięcie powodowało dodatkowy ból.

Inne problemy podczas żeglowania wynikły z zawodności sprzętu. Okazało się, że w trakcie podróży zawiodły elektryczne odsalarki. Podczas pierwszej wyprawy odsalarka działała do 10 grudnia. Próbował ją zreperować, 16 razy rozkładał i składał. Na nic się to zdało. A w instrukcji przeczytał, że jeśli nie da się naprawić, to trzeba ją…  oddać do serwisu. Na środku oceanu nie było jak, więc 2-3 godziny dziennie odsalał wodę mechanicznie. Nie musiał tego robić tylko wtedy, gdy udało mu się nałapać deszczówki. W drugą podróż zaopatrzył się już w bardziej nowoczesną odsalarkę, która miała być niezawodna. Okazało się, że w ogóle nie dała się uruchomić.

Powstał też problem z telefonami komórkowymi. Podczas drugiej wyprawy, gdy  wyczerpał mu się limit połączeń, nie miał jak kogokolwiek o tym powiadomić. Czterdzieści siedem dni płynął samotnie bez łączności telefonicznej.

Podwyższona poprzeczka

Trudy i niebezpieczeństwa samotnego rejsu nie zraziły kajakarza. Wręcz przeciwnie – postanowił wyruszyć w kolejny samotny rejs oceaniczny, z tym że podniósł sobie poprzeczkę. Kolejna wyprawa była dłuższa, bardziej obfitowała w trudne przygody, a sprzęt okazał się bardziej zawodny.

Tym razem wyruszył z Lizbony, z Portu Dobrego Sukcesu... Zanim jednak ten sukces przyszedł, żeglarza czekały liczne przygody. Wodowanie odbyło się przy tak niskiej wodzie, że już w tym momencie nastąpiło uszkodzenie – zdarcie wierzchniej warstwy farby, co wykorzystały później oceaniczne żyjątka, osiedlając się gromadnie na uszkodzonym miejscu.

Bliskie spotkania z morskimi olbrzymami

Z tej wyprawy wspominał bliskie spotkania z przedstawicielami oceanicznej fauny – rekinami i wielorybem. Okazało się, że życie uratowała mu młodzieńcza cecha – spontaniczność. Chciał się wykąpać, więc włożył uprząż, wpełzł na rufę. – Rozpierała mnie radość. Była piękna, słoneczna pogoda, temperatura 27 stopni, przede mną ogromny basen czyściutkiej wody, w której mogłem wykąpać się za darmo. Zanim wskoczyłem do wody, zacząłem z radości rozpluskiwać wodę nogami. To mi ocaliło życie – uratowało przed okrutną śmiercią w paszczach rekinów. – Zauważył dużą płetwę, która szybko zbliżała się do kajaku. – Gdybym się poważnie i po cichu zsunął do wody, stałbym się pokarmem dla rekina.

Innym razem w nocy rozmarzył się, patrząc w gwiazdy i nagle poczuł silne uderzenie w ster. Włączył światło i zobaczył, że obok przepływa 3,5-metrowy rekin, który wyraźnie chciał przepłynąć pod kajakiem. – Był tak blisko, że mogłem go pogłaskać, ale pokonałem tę pokusę i nie pogłaskałem – wspominał Aleksandr Doba. A co zrobił? – Odruchowo przydzwoniłem mu węglowym wiosłem – dodał kajakarz. Wtedy olbrzym odpłynął. Wkrótce jednak wrócił i znów walnął w kajak. Znowu oberwał wiosłem i ponownie odpłynął. – Rekin mnie stuknął 2 razy, ja mu 2 razy oddałem.

Nie powiedział, czy czuł strach. Za to przyznał, że był w stałym kontakcie z lekarzem wojskowym, który pocieszył go przed wyprawą, że podpowie mu, co ma robić, gdyby np. rekin odgryzł mu nogę. Na szczęście, nie musiał korzystać z porad...

Bardziej romantyczny charakter miało spotkanie z wielorybem, a raczej, jak przekonywał gawędziarz, z „wielorybą”: – Płynąłem sobie spokojnie, od dwóch czy trzech tygodni nic się nie działo, nagle – na środku oceanu – poczułem na sobie czyjś wzrok. Odwróciłem się w tym kierunku i zobaczyłem 20 metrów za mną wieloryba. To musiała być samica – płeć poznaję po oczach. Była bardzo sympatyczna – mrugała do mnie, potem pokazała grzbiet i ogon – i odpłynęła. Miała około 7 m. To było największe stworzenie, jakie spotkałem, ale nie czułem zagrożenia.

Całe wydarzenie trwało kilka minut, ale kajakarz był tak oczarowany, że nie zdążył zrobić zdjęcia. Następnie podróżnik zastanawiał się, czy to możliwe, żeby żółwia swędziała skorupa: – Chyba tak, bo spotkałem takiego, który zaczął się ocierać o łódź. Jego też przepędziłem, żeby mi nie uszkodził kajaka.

Wśród morskich tajemnic: Latający Holender i Trójkąt Bermudzki

Wielkie wrażenie zrobiło na nim jedno spotkanie z wielkim statkiem. Co było w tym dziwnego? – Przepłynął 30 m ode mnie z pełną prędkością. Przestraszyłem się, że mogło dojść do zderzenia. Nie widziałem nikogo na pokładzie. Czyżby to był latający Holender? – zastanawiał się podróżnik.

Zdarzały się takie tygodnie, że nie spotkał żadnego żyjącego stworzenia. – Przez 2-3 tygodnie nic nie widziałem oprócz samolotów na niebie. Machałem, ale nikt mi nie odmachiwał.

Na środku Atlantyku, w połowie wyprawy świętował połowinki, wyrzucił do wody butelkę z listem, SMS-owo poinformował o święcie przyjaciół, świętowało z nim „pełno luda” – oczywiście była to tylko duchowa obecność.

W czasie ciszy telefonicznej, która trwała 47 dni wpłynął na Trójkąt Bermudzki – o powierzchni trzy razy większej niż Polska. Chciał odkryć tajemnicę tego okrytego złą sławą miejsca, gdzie zdarzały się tajemnicze zaginięcia załogi statków. – Płynie statek, bez żadnych uszkodzeń, ale bez jednego człowieka na pokładzie.

Trójkąt Bermudzki udało mu się przepłynąć bezproblemowo, podobnie jak niebezpieczne rafy koralowe otaczające Bermudy, gdzie rozbiło się ponad 100 statków.

– Gdy wypełzłem na ląd po 140 dniach spędzonych w kajaku, beton chwiał mi się pod nogami – wspominał. Doszedł do siebie i odzyskał władzę w nogach po kilku dniach. Wielkiego wysiłku nie żałuje, marzy o kolejnych eskapadach, każda z nich to spełnienie marzeń. Zachęca młodych do tego, by odważyli się marzyć i marzenia spełniali. – Są trzy etapy do realizacji marzeń w życiu: trzeba najpierw marzyć, potem część marzeń zmieniać w ambitne plany i przygotowywać się do ich realizacji, wreszcie – systematycznie i wytrwale je realizować.

Anna Wasak

 

 

Data publikacji: 26.05.2015 r.

 

 

Przepłynąłem Atlantyk nie dając się pokonać!

Wywiad Roberta Mazurka z podróżnikiem Aleksandrem Dobą

 

 

Był Pan już kiedyś w Radzyniu Podlaskim?

Nie, pierwszy raz przyjechałem do Waszego miasta. Dla mnie to jest drugi koniec Polski, gdyż mieszkam w Policach za Odrą.

Co Pan myśli o inicjatywie utworzenia Skweru Podróżników w naszym mieście?

Przedsięwzięcie oceniam bardzo pozytywnie. Jednocześnie cieszę się, że przypadł mi w udziale zaszczyt jego inauguracji, to dla mnie naprawdę wielkie wyróżnienie. Wszyscy znamy Aleję Gwiazd w Międzyzdrojach, gdzie turyści przymierzają swoje dłonie do odcisków znanych aktorów. W Waszym przypadku jest trochę inna koncepcja, ale równie atrakcyjna. Każdy będzie mógł obejrzeć tabliczki z odciskami łapy niedźwiedzia i inskrypcjami znanych podróżników, mając świadomość, że oni byli tutaj osobiście. Myślę, że idea utworzenia Skweru Podróżników będzie bardzo pozytywnie przyjęta nie tylko przez mieszkańców Radzynia, ale także wszystkich przyjezdnych. Jestem przekonany, że będzie to jedna z ważniejszych atrakcji turystycznych Radzynia.

Można powiedzieć, że w ten sposób stał się Pan częścią naszej społeczności…

Bardzo mi miło z tego powodu. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś Was odwiedzę. Chętnie zobaczę ponownie swoją tabliczkę, która zapewne będzie już zaśniedziała, pokryje się naturalną patyną. Myślę, że pojawią się już wtedy następne tabliczki i nie będę sam. Jednak będę miał frajdę, że to ja inaugurowałem ten Skwer Podróżników.

Radość i pogodę ducha ma Pan wymalowane na twarzy. Jak Pan to robi?

Ja tak idę trochę na łatwiznę. Wyczytałem kiedyś, że chcąc mieć poważną i posępną minę, trzeba napiąć więcej mięśni, trzeba włożyć w to więcej wysiłku. A jak do życia podchodzimy radośnie, to wtedy mniej mięśni angażujemy. Gdy idę radosny do ludzi, to takich spotykam. Gdybym szedł z ponurą miną, to trudniej byłoby liczyć na uśmiech i pozytywny oddźwięk. Czasami myślę sobie, jak to byłoby fajnie, gdyby takich radosnych, uśmiechniętych ludzi było więcej. Od razu nasze życie stałoby się lepsze.

Jest Pan pierwszym człowiekiem na świecie, który samotnie przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki z kontynentu na kontynent wyłącznie dzięki sile mięśni. To robi wrażenie…

Na mnie też do tej pory robi to wrażenie. Zanim tego dokonałem, dokładnie zapoznałem się z historią podobnych wyczynów. Wiedziałem, że przede mną dokonały tego tylko trzy osoby. Jednak wszyscy płynęli z wyspy do wyspy. Tak naprawdę byłem pierwszą osobą, która przepłynęła kajakiem z kontynentu na kontynent. Ponadto dwie osoby miały żagle i posługiwały się wiosłami. Dlatego też w gronie czterech osób, które przepłynęły ocean kajakiem, nie czuję się kopciuszkiem.

Jak zareagowali Pana bliscy, gdy dowiedzieli się, że zamierza Pan wyruszyć kajakiem na ocean?

Miałem z tym wielki problem, choć żona od dawna podejrzewała, że szykuję się na jakąś wyprawę. W tajemnicy przed bliskimi przekonałem pana Andrzeja Armińskiego, z którym w Stoczni Szczecińskiej zaprojektowaliśmy i zbudowaliśmy mój kajak. Wybraliśmy nawet termin. Gdy już wiedziałem, że wypłynę, pozostało mi jeszcze poinformować o tym żonę. Spodziewałem się jej reakcji, ale nie wiedziałem, że będzie aż tak paskudna. Starała mi się ten pomysł jak najszybciej wybić z głowy. Próbowała wszystkiego, z rozwodem włącznie. To były dla mnie ciężkie czasy. Do ostatniej chwili miała nadzieję, że zrezygnuję. Jednak gdy już wyruszyłem, zmieniła swoje stanowisko i z osoby powstrzymującej mnie stała się tą, która najbardziej mnie wspierała.

Jaki cel przyświecał Panu podczas transatlantyckich wypraw kajakowych?

Jako turysta kajakowy spragniony jestem poznawania nowych akwenów. Za każdym kolejnym razem staram się stawiać sobie ambitniejszy cel, do którego osiągnięcia zawsze muszę się dobrze przygotować. Nauczyły mnie tego m.in. studia na Politechnice Poznańskiej, gdzie zapamiętałem sobie taką maksymę: „Wróg rozpoznany jest już mniej groźny”. Nie mam tendencji samobójczych. Wybierając się kajakiem na Atlantyk, nie traktowałem go jako wroga. Stanowił on dla mnie ogromny obszar, na którym miałem samotnie przebywać wiele miesięcy. Wcześniej dużo o nim czytałem, chcąc dowiedzieć się, co złego może mnie tam spotkać, czy w ogóle jestem w stanie sobie z nim poradzić. Rozmawiałem też z żeglarzami, którzy udzielili mi wielu cennych i praktycznych uwag. Czułem respekt przed Atlantykiem, mając przez cały czas w pamięci słowa sir Ernesta Shackletona, badacza rejonów polarnych: „Woda to jest żywioł, którego nie zwycięży się nigdy, można być jedynie niepokonanym”. Dlatego też chciałem się jak najlepiej przygotować na spotkanie z Atlantykiem, a nie walczyć z nim. Z perspektywy odbytych wypraw mogę powiedzieć, że to mi się udało. Przepłynąłem Atlantyk nie dając się pokonać!

Jak Pan sobie radził z samotnością na oceanie?

Istotą rzeczy jest zrozumienie określenia samotność. Wyobraźmy sobie wielopiętrowy blok w dużym mieście, w którym mieszka dużo ludzi. Niejednokrotnie wśród nich są osoby, które nie mają ani rodziny, ani żadnych znajomych. Każdego dnia pod drzwiami mieszkania takiej osoby przechodzi mnóstwo ludzi, ale nikt nie zainteresuje się, co u niej słychać. Zapewne wiele osób nawet nie zauważy, gdy taka osoba odejdzie. Według mnie to właśnie jest samotność. W moim przypadku, pomimo że byłem sam na środku wielkiej wody, tysiące kilometrów od lądu, nigdy nie czułem się samotny. Miałem ze sobą telefon satelitarny, przez który mogłem prowadzić rozmowy, wysyłać i odbierać SMS-y. Nawet udzielałem wywiadów radiowych. To właśnie świadomość wielkiego zainteresowania moją wyprawą nie pozwalała mi czuć się samotnie. Niejednokrotnie umawiałem się też z żoną, że popatrzymy sobie jednocześnie na krater Kopernika na księżycu. W ten sposób nasz wzrok spotykał się w tym samym miejscu.

Jednak miał Pan towarzystwo?

Owszem, towarzyszyły mi różne zwierzęta. Podczas swoich wypraw miałem do czynienia z najmniejszymi organizmami żyjącymi w Atlantyku jak również i z tymi największymi. Niejednokrotnie widziałem małe drobinki, które jak tylko było cicho i przejrzyście na ocenie, pływały sobie tuż pod powierzchnią wody. Spotkałem też wieloryba, który miał może ze 20 metrów długości. Przepływał tuż obok mnie. Niezapomnianym było też spotkanie z rekinem, który uderzał w mój kajak. Nie pozostałem mu wtedy dłużny, traktując go wiosłem. A poza tym towarzyszyło mi mnóstwo ryb, krabów i żółwi. Były też ptaki, które przylatywały do mnie codziennie. Na ich towarzystwo mogłem liczyć w pobliżu kontynentu, jak też na samym środku Atlantyku. Zazwyczaj przelatywały blisko mnie i obserwowały. Z wzajemnością. Niektóre nawet odpoczywały na moim kajaku. Traktowałem je jako bardzo miłe towarzystwo, choć niektóre nie zachowywały się kulturalnie, bo przylatywały jak do toalety. Ale żadnego nie goniłem, tylko później gąbką wszystko wyczyściłem. Miło mi było, że te ptaki sobie u mnie odpoczywały.

A jak wyglądał atlantycki jadłospis Aleksandra Doby?

Różnie. Najpierw jadłem klasyczne jedzenie, takie jakie zabiera się ze sobą na wycieczki. Były to puszki mięsne, klopsiki ze słoików, fasolka po bretońsku, trochę makaronu, ryż. Tego typu żywność miałem mniej więcej na miesiąc, gdyż ze względu na wszechobecną wilgoć i sól po tym czasie nie nadawała się ona już do spożycia. Później jadłem już tylko żywność liofilizowaną, która mogła przetrwać nawet kilka miesięcy. Pod względem kaloryczności i witamin zapewniała mi ona wszystkie wartości. Dolewałem do niej tylko wody, by po kilku minutach mieć gotowy posiłek. Jednak największy problem miałem z wodą słodką. Jak powszechnie wiadomo, wody Oceanu Atlantyckiego są 5 razy bardziej słone niż naszego Morza Bałtyckiego. Nie sposób jej używać do czegokolwiek. Dlatego miałem ze sobą specjalne odsalarki, którymi po 8-12 godzinach wiosłowania na dobę, pompowałem jeszcze około 2-3 godziny, żeby mieć wodę do picia. W ten sposób uzyskiwałem wodę słodką, jednak była ona wyjałowiona, prawie jak destylowana. Musiałem dodawać do niej różne tabletki, które dostarczały mi podstawowych minerałów. Dzięki temu taka woda nie powodowała demineralizacji mojego organizmu.

Która z dwóch Pana transatlantyckich wypraw była trudniejsza?

Zdecydowanie druga. Mam już za sobą kilka ekspedycji kajakiem morskim i za każdym razem potwierdza się zasada, że każda kolejna wyprawa jest bardziej ambitniejsza, trudniejsza. Za pierwszym razem przepłynąłem Atlantyk w najwęższym miejscu, co zajęło mi 99 dób. Z kolei za drugim razem pokonałem ocean w najszerszym miejscu, co trwało już 167 dób. Co prawda miałem przerwę po 142. dobach na Bermudach, ale było to wymuszone awarią steru. Jednak w przypadku mojej drugiej wyprawy miałem do czynienia z wodami o wiele bardziej zimnymi, towarzyszyły mi też silniejsze wiatry. Podczas drugiej wyprawy przeżyłem 8 sztormów, przy czym za pierwszym razem miałem do czynienia tylko z burzami tropikalnymi.

Zrealizował już Pan swoje marzenia, ale jakieś plany na pewno Pan jeszcze ma?

Zgadza się. We wszystkim, co robię, kieruję się trzystopniową dewizą: po pierwsze – marzę, po drugie – swoje marzenia zamieniam w ambitne plany, do realizacji których odpowiednio się przygotowuję, a po trzecie – realizuję dobrze przygotowany plan. Jeżeli mamy ambitny cel, to podczas dążenia do jego realizacji nie możemy usprawiedliwiać swoich różnych niepowodzeń. Skupiajmy się na tym, co chcemy osiągnąć, a nie na tym, co powiedzą ludzie, jak nam coś nie wyjdzie. W ten sposób można realizować naprawdę wielkie ambitne cele i to w różnych dziedzinach życia. Przy wszystkich moich wyprawach kajakowych ani razu nie miałem dosyć. Kończąc jeden projekt, myślałem już o następnym. Pamiętam, jak pod koniec swojej drugiej transatlantyckiej wyprawy, gdzie Florydę miałem już na wyciągnięcie ręki, było mi żal, że moja przygoda się kończy. Jednak już żyłem i nadal żyję swoim następnym marzeniem. Zamierzam przepłynąć Atlantyk po raz trzeci...

Naprawdę imponuje mi Pan. A czym będzie się różniła ta wyprawa od innych?

Tym razem zamierzam przepłynąć Atlantyk z zachodu na wschód. Najprawdopodobniej wyruszę z Nowego Jorku i zechcę dopłynąć do Europy, powiedzmy do Lizbony. Odległościowo wyprawa ta będzie podobna do mojej drugiej ekspedycji, jednak tutaj będą większe szanse pojawienia się jeszcze silniejszych sztormów.

Czy jest już konkretny termin rozpoczęcia tej wyprawy?

Tak, planuję odbyć ją w przyszłym roku. Start 29 maja.

Minęło już pięć lat od Pana pierwszej transatlantyckiej wyprawy. Nie czuje Pan, że wyzwanie jest teraz większe, a Pan słabszy?

Zdaję sobie z tego sprawę, jednak w swoich dotychczasowych wyprawach zawsze bazowałem na doświadczeniach. Mam wspaniały kajak o dwóch bardzo ważnych właściwościach: jest niezatapialny i z powodu specjalnej konstrukcji nie może pływać do góry dnem. Zapewnia mi to bezpieczeństwo. A co do mojego wieku, to pomimo iż w przyszłym roku będę kończył 70 lat, uważam, że jestem trochę opóźniony w rozwoju. Zatrzymałem się w wieku ok. 50 lat, a w kwestii pomysłów i mentalnie to jestem jeszcze młodszy. Co ja mam się więc ograniczać, udawać starego? Po prostu jestem realistą. Nikt z nas nie ma gwarancji, że za tydzień się spotkamy. Jedynie samobójcy wiedzą, kiedy i jak zginą. Wyruszając na Atlantyk nie będę się zastanawiał, czy uda się mi przepłynąć, czy też nie. Chcę się do tego dobrze przygotować. Zawsze mam obawę, że coś mi się stanie z organizmem, a wiem, że raczej nikt mi nie pomoże. Mogę spodziewać się jedynie pomocy od przypadkowo przepływających statków, ale nawet na nich teraz z reguły już nie ma lekarzy. Z drugiej strony w dzisiejszych czasach mamy do czynienia z mnóstwem wypadków samochodowych i ta świadomość nie może nas przytłaczać. Wyjadę gdzieś, będę jechał przepisowo, to ktoś inny we mnie uderzy. Nie możemy z tego powodu siedzieć w domu i nigdzie nie wychodzić. Mogę też zapytać: a gdzie pan spędził ostatnią noc i gdzie się obudził?

W domu, w swoim łóżku...

A wie Pan, jakie łóżko jest niebezpieczne? Ile ludzi w nim umiera? Naprawdę nie możemy popadać w paranoję…

Został Pan Podróżnikiem Roku w prestiżowym plebiscycie National Geographic. Jak to się stało, że był Pan w ogóle nominowany?

Zawdzięczam to Piotrowi Chmielińskiemu, którego poznałem kilka lat temu. To on był dobrym duchem mojej drugiej wyprawy na Atlantyk. Jemu zawdzięczam cały szum medialny wokół mojej osoby i rozgłos na świecie. Można powiedzieć, że najpierw mówiono o moich wyprawach w Stanach Zjednoczonych, a dopiero później w Polsce. Piotr już od dawna współpracował z National Geographic. Prowadził też badania nad źródłami Amazonki w Ameryce Południowej, o czym pisał na łamach tego miesięcznika, jak również w innych specjalistycznych gazetach. Poprzez jego długofalowe działania zostałem włączony do grupy nominowanych. Była to jubileuszowa 10. edycja plebiscytu, a zarazem pierwsza, w której nominację otrzymał Polak.

Czuł Pan, że może wygrać?

W plebiscycie można było głosować przez Internet od 6 listopada do 31 grudnia 2014 r. Pierwsze, co zrobiłem, to zapoznałem się z całą dziesiątką nominowanych i stwierdziłem, że takim kopciuszkiem wcale nie byłem. Uruchamiając moich różnych znajomych zrobiliśmy kampanię na cały świat, zachęcając do głosowania. Rzuciliśmy nawet hasło: „Co dobę głosujcie na Dobę”. Spotkało się to z dużym odzewem i, jak się okazało, przyniosło zamierzony efekt.

Bardzo gratuluję tego wyróżnienia. Muszę przyznać, że przez cały czas trwania plebiscytu tu w Radzyniu kibicowaliśmy Panu i oczywiście klikaliśmy, oddając na Pana głosy.

Dziękuję za to bardzo. Wynik, jaki uzyskałem, przerósł moje wszelkie oczekiwania. Zdobyłem ponad pół miliona głosów, zyskując dużą przewagę nad konkurencją.

Dziękuję za rozmowę i trzymam kciuki za powodzenie kolejnych Pana wypraw! Będziemy bacznie obserwować Pana poczynania.

Teraz już jako znajomego! Ja również bardzo dziękuję, miło będę wspominał to nasze spotkanie.

 

Data publikacji: 22.05.2015 r.

 

 

obraz001
obraz002
obraz003
obraz004
obraz005
obraz006
obraz007
obraz008
obraz009
obraz010
obraz011
obraz012
obraz013
obraz014
obraz015
obraz016
obraz017
obraz018
obraz019
obraz020
obraz022
obraz023
obraz024
obraz025
obraz026
obraz027
obraz028
obraz029
obraz030
obraz031
obraz033
obraz035
obraz036
obraz037
obraz038
obraz039
obraz040
obraz041
obraz042
obraz043
obraz044
obraz045
obraz046
obraz047
obraz048
obraz049
obraz050
obraz051
obraz052
obraz053
obraz054
obraz055
obraz056
obraz057
obraz062
obraz065
obraz068
obraz002
obraz004
obraz010
obraz013
obraz014
obraz016
obraz019
obraz020
obraz021
obraz022
obraz023
obraz024
obraz026
obraz027
obraz029
obraz030
obraz032
obraz033
obraz036
obraz037
obraz038
obraz039
obraz040
obraz042
obraz046
obraz047
obraz049
obraz051
obraz054
obraz056
obraz057
obraz059
obraz060
obraz075
obraz076
obraz078
obraz082
obraz083
obraz085
obraz086
obraz088
obraz089
obraz090
obraz091
obraz092
obraz093

 

 

 

 

„Na fali i pod prąd”

Rok wydania: 2016

 

 

Ta niezwykła książka jest opowieścią o całym życiu Aleksandra Doby. O przodkach, po których odziedziczył hart ciała i ducha, domu rodzinnym, latach nauki, młodzieńczych fascynacjach lekturowych i turystycznych, życiu zawodowym, małżeństwie, dzieciach. Jest też historią o odkrytej po trzydziestce kajakowej pasji i coraz odważniejszych podróżach – w tym o trzeciej, odbytej latem 2016 roku, transatlantyckiej wyprawie kajakowej z Nowego Jorku do Lizbony. Na jej kartach spotykamy niezwykle silną i złożoną osobowość. Wizjonera i marzyciela z inżynierską precyzją realizującego nawet najbardziej śmiałe projekty. Patriotę nie tylko chwalącego, ale też krytykującego swój naród. Roześmianego gawędziarza, który nie rezygnuje z własnego zdania pod naciskiem innych. Duszę towarzystwa podróżującą w pojedynkę. Obieżyświata nigdy nie mającego dość pływania, a jednocześnie kochającego męża, ojca i dziadka. Jedynego kajakarza na świecie, który przemierzył Atlantyk w całości, od kontynentu do kontynentu, w dodatku będąc już po sześćdziesiątce, a który uparcie nazywa się turystą, nie sportowcem.

Źródło: http://stapis.com.pl/

 

„Olo na Atlantyku. Kajakiem przez ocean” Wydanie 2

Rok wydania: 2016

 

 

Pierwsza Transatlantycka Wyprawa Kajakowa Aleksandra Doby to 3200 km pokonanej odległości, prawie 5400 przewiosłowanych kilometrów i niemal 100 dób na oceanie, ale przede wszystkim pierwsze w historii przepłynięcie Atlantyku między kontynentami przez samotnego kajakarza. To osiągnięcie, które wymagało od autora niesamowitego wprost optymizmu, hartu ducha i wytrwałości w zmaganiach zarówno z obiektywnymi trudnościami, jak i ze słabościami własnego ciała.

Jak się później okazało, był to dopiero początek transatlantyckich przygód tego niestrudzonego kajakarza. Na przełomie 2014 i 2015 roku przepłynął Atlantyk po raz kolejny, a w maju 2016 podjął próbę Trzeciej Transatlantyckiej Wyprawy Kajakowej – z Nowego Jorku do Lizbony. Niestety z powodu silnych wiatrów została ona przerwana, ale jak zapowiada niestrudzony kajakarz, w przyszłym roku znowu podejmie się realizacji tego planu.

Co powoduje, że człowiek stawia sobie takie wyzwania? Co zmusza go do codziennej walki z samym sobą? Co sprawia, że mimo przeciwności podejmuje kolejne próby? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań znajdziecie w książce Aleksandra Doby. Z tej relacji dowiecie się dlaczego. Zdobędziecie też wiedzę o przygotowaniach do transoceanicznych wypraw kajakowych i ich organizacji, a także o tym, jak przetrwać na oceanie, i to z pierwszej ręki – jednej z tych, których siła pozwoliła autorowi przepłynąć kajakiem Atlantyk!

Źródło: http://bezdroza.pl/

 

„Na oceanie nie ma ciszy. Biografia Aleksandra Doby, który przepłynął kajakiem Atlantyk”

Rok wydania: 2015

 

 

Życie zaczyna się po sześćdziesiątce. Wtedy można np. przepłynąć Ocean Atlantycki kajakiem. I to dwukrotnie.

„Na oceanie nie ma ciszy” to historia Aleksandra Doby, emerytowanego inżyniera mechanika, który został podróżnikiem roku 2015 „National Geographic”. W ciągu 166 dni pokonał ponad 12 tysięcy kilometrów kajakiem z Lizbony do New Smyrna Beach na Florydzie. Walczył z awariami, przeciwnymi wiatrami i 9-metrowymi falami. Przez 48 dni stracił łączność telefoniczną ze światem. O czym się myśli przez tyle samotnych dni?

Za rok Doba kończy 70 lat. Planuje kolejną wyprawę, trudniejszą od poprzednich. Sam o sobie mówi, że jest tylko turystą.

Źródło: http://wydawnictwoagora.pl/

 

„Olo na Atlantyku. Kajakiem przez ocean”

Rok wydania: 2013

 

 

Książka opowiada o pierwszej Transatlantyckiej Wyprawie Kajakowej Aleksandra Doby. Podróżnik jako pierwszy człowiek na świecie, samotnie przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki z kontynentu na kontynent (z Senegalu do Brazylii) wyłącznie dzięki sile własnych mięśni. W książce opisuje swoje zmagania z naturą, techniką, a także własną wytrzymałością i silną wolą. Wyczyn ten powtórzył 2 lata później podczas drugiej Transatlantyckiej Wyprawy Kajakowej, przepływając kajakiem Ocean Atlantycki, w najszerszym miejscu pomiędzy Europą i Ameryką Północną.

Pierwsza Transatlantycka Wyprawa Kajakowa to 3200 km pokonanej odległości, prawie 5400 przewiosłowanych kilometrów i niemal 100 dób na oceanie, ale przede wszystkim pierwsze w historii przepłynięcie Atlantyku przez samotnego kajakarza. To osiągnięcie, które wymagało od autora niesamowitego wprost optymizmu, hartu ducha i wytrwałości w zmaganiach zarówno z obiektywnymi trudnościami, jak i ze słabościami własnego ciała. Wyczyn jedyny w swoim rodzaju, dokonanie, które z pewnością nieprędko zostanie przez kogoś powtórzone.

Co powoduje, że człowiek stawia sobie takie wyzwania? Co zmusza go do codziennej walki z samym sobą? Co sprawia, że mimo przeciwności podejmuje kolejne próby? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań znajdziecie w książce Aleksandra Doby. Za całokształt osiągnięć kajakarskich i konsekwentne dążenie do realizacji coraz bardziej ambitnych celów eksploracyjnych otrzymał on nagrodę podróżniczą Super Kolos 2011. Z tej relacji dowiecie się dlaczego. Zdobędziecie też wiedzę o przygotowaniach do transoceanicznych wypraw kajakowych i ich organizacji, a także o tym, jak przetrwać na oceanie, i to z pierwszej ręki — jednej z tych, których siła pozwoliła autorowi przepłynąć kajakiem z Afryki do Ameryki Południowej!

Dla wszystkich czytelników przygotowaliśmy BONUS do książki, autorstwa Aleksandra Doby, w którym autor opisuje wszystkie najważniejsze pojęcia związane z wyprawą, zapraszamy do pobrania Alfabetu Oceanicznego w postaci pliku pdf.

Źródło: http://bezdroza.pl/