Przepłynąłem Atlantyk nie dając się pokonać!
Wywiad Roberta Mazurka z podróżnikiem Aleksandrem Dobą
Był Pan już kiedyś w Radzyniu Podlaskim?
Nie, pierwszy raz przyjechałem do Waszego miasta. Dla mnie to jest drugi koniec Polski, gdyż mieszkam w Policach za Odrą.
Co Pan myśli o inicjatywie utworzenia Skweru Podróżników w naszym mieście?
Przedsięwzięcie oceniam bardzo pozytywnie. Jednocześnie cieszę się, że przypadł mi w udziale zaszczyt jego inauguracji, to dla mnie naprawdę wielkie wyróżnienie. Wszyscy znamy Aleję Gwiazd w Międzyzdrojach, gdzie turyści przymierzają swoje dłonie do odcisków znanych aktorów. W Waszym przypadku jest trochę inna koncepcja, ale równie atrakcyjna. Każdy będzie mógł obejrzeć tabliczki z odciskami łapy niedźwiedzia i inskrypcjami znanych podróżników, mając świadomość, że oni byli tutaj osobiście. Myślę, że idea utworzenia Skweru Podróżników będzie bardzo pozytywnie przyjęta nie tylko przez mieszkańców Radzynia, ale także wszystkich przyjezdnych. Jestem przekonany, że będzie to jedna z ważniejszych atrakcji turystycznych Radzynia.
Można powiedzieć, że w ten sposób stał się Pan częścią naszej społeczności…
Bardzo mi miło z tego powodu. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś Was odwiedzę. Chętnie zobaczę ponownie swoją tabliczkę, która zapewne będzie już zaśniedziała, pokryje się naturalną patyną. Myślę, że pojawią się już wtedy następne tabliczki i nie będę sam. Jednak będę miał frajdę, że to ja inaugurowałem ten Skwer Podróżników.
Radość i pogodę ducha ma Pan wymalowane na twarzy. Jak Pan to robi?
Ja tak idę trochę na łatwiznę. Wyczytałem kiedyś, że chcąc mieć poważną i posępną minę, trzeba napiąć więcej mięśni, trzeba włożyć w to więcej wysiłku. A jak do życia podchodzimy radośnie, to wtedy mniej mięśni angażujemy. Gdy idę radosny do ludzi, to takich spotykam. Gdybym szedł z ponurą miną, to trudniej byłoby liczyć na uśmiech i pozytywny oddźwięk. Czasami myślę sobie, jak to byłoby fajnie, gdyby takich radosnych, uśmiechniętych ludzi było więcej. Od razu nasze życie stałoby się lepsze.
Jest Pan pierwszym człowiekiem na świecie, który samotnie przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki z kontynentu na kontynent wyłącznie dzięki sile mięśni. To robi wrażenie…
Na mnie też do tej pory robi to wrażenie. Zanim tego dokonałem, dokładnie zapoznałem się z historią podobnych wyczynów. Wiedziałem, że przede mną dokonały tego tylko trzy osoby. Jednak wszyscy płynęli z wyspy do wyspy. Tak naprawdę byłem pierwszą osobą, która przepłynęła kajakiem z kontynentu na kontynent. Ponadto dwie osoby miały żagle i posługiwały się wiosłami. Dlatego też w gronie czterech osób, które przepłynęły ocean kajakiem, nie czuję się kopciuszkiem.
Jak zareagowali Pana bliscy, gdy dowiedzieli się, że zamierza Pan wyruszyć kajakiem na ocean?
Miałem z tym wielki problem, choć żona od dawna podejrzewała, że szykuję się na jakąś wyprawę. W tajemnicy przed bliskimi przekonałem pana Andrzeja Armińskiego, z którym w Stoczni Szczecińskiej zaprojektowaliśmy i zbudowaliśmy mój kajak. Wybraliśmy nawet termin. Gdy już wiedziałem, że wypłynę, pozostało mi jeszcze poinformować o tym żonę. Spodziewałem się jej reakcji, ale nie wiedziałem, że będzie aż tak paskudna. Starała mi się ten pomysł jak najszybciej wybić z głowy. Próbowała wszystkiego, z rozwodem włącznie. To były dla mnie ciężkie czasy. Do ostatniej chwili miała nadzieję, że zrezygnuję. Jednak gdy już wyruszyłem, zmieniła swoje stanowisko i z osoby powstrzymującej mnie stała się tą, która najbardziej mnie wspierała.
Jaki cel przyświecał Panu podczas transatlantyckich wypraw kajakowych?
Jako turysta kajakowy spragniony jestem poznawania nowych akwenów. Za każdym kolejnym razem staram się stawiać sobie ambitniejszy cel, do którego osiągnięcia zawsze muszę się dobrze przygotować. Nauczyły mnie tego m.in. studia na Politechnice Poznańskiej, gdzie zapamiętałem sobie taką maksymę: „Wróg rozpoznany jest już mniej groźny”. Nie mam tendencji samobójczych. Wybierając się kajakiem na Atlantyk, nie traktowałem go jako wroga. Stanowił on dla mnie ogromny obszar, na którym miałem samotnie przebywać wiele miesięcy. Wcześniej dużo o nim czytałem, chcąc dowiedzieć się, co złego może mnie tam spotkać, czy w ogóle jestem w stanie sobie z nim poradzić. Rozmawiałem też z żeglarzami, którzy udzielili mi wielu cennych i praktycznych uwag. Czułem respekt przed Atlantykiem, mając przez cały czas w pamięci słowa sir Ernesta Shackletona, badacza rejonów polarnych: „Woda to jest żywioł, którego nie zwycięży się nigdy, można być jedynie niepokonanym”. Dlatego też chciałem się jak najlepiej przygotować na spotkanie z Atlantykiem, a nie walczyć z nim. Z perspektywy odbytych wypraw mogę powiedzieć, że to mi się udało. Przepłynąłem Atlantyk nie dając się pokonać!
Jak Pan sobie radził z samotnością na oceanie?
Istotą rzeczy jest zrozumienie określenia samotność. Wyobraźmy sobie wielopiętrowy blok w dużym mieście, w którym mieszka dużo ludzi. Niejednokrotnie wśród nich są osoby, które nie mają ani rodziny, ani żadnych znajomych. Każdego dnia pod drzwiami mieszkania takiej osoby przechodzi mnóstwo ludzi, ale nikt nie zainteresuje się, co u niej słychać. Zapewne wiele osób nawet nie zauważy, gdy taka osoba odejdzie. Według mnie to właśnie jest samotność. W moim przypadku, pomimo że byłem sam na środku wielkiej wody, tysiące kilometrów od lądu, nigdy nie czułem się samotny. Miałem ze sobą telefon satelitarny, przez który mogłem prowadzić rozmowy, wysyłać i odbierać SMS-y. Nawet udzielałem wywiadów radiowych. To właśnie świadomość wielkiego zainteresowania moją wyprawą nie pozwalała mi czuć się samotnie. Niejednokrotnie umawiałem się też z żoną, że popatrzymy sobie jednocześnie na krater Kopernika na księżycu. W ten sposób nasz wzrok spotykał się w tym samym miejscu.
Jednak miał Pan towarzystwo?
Owszem, towarzyszyły mi różne zwierzęta. Podczas swoich wypraw miałem do czynienia z najmniejszymi organizmami żyjącymi w Atlantyku jak również i z tymi największymi. Niejednokrotnie widziałem małe drobinki, które jak tylko było cicho i przejrzyście na ocenie, pływały sobie tuż pod powierzchnią wody. Spotkałem też wieloryba, który miał może ze 20 metrów długości. Przepływał tuż obok mnie. Niezapomnianym było też spotkanie z rekinem, który uderzał w mój kajak. Nie pozostałem mu wtedy dłużny, traktując go wiosłem. A poza tym towarzyszyło mi mnóstwo ryb, krabów i żółwi. Były też ptaki, które przylatywały do mnie codziennie. Na ich towarzystwo mogłem liczyć w pobliżu kontynentu, jak też na samym środku Atlantyku. Zazwyczaj przelatywały blisko mnie i obserwowały. Z wzajemnością. Niektóre nawet odpoczywały na moim kajaku. Traktowałem je jako bardzo miłe towarzystwo, choć niektóre nie zachowywały się kulturalnie, bo przylatywały jak do toalety. Ale żadnego nie goniłem, tylko później gąbką wszystko wyczyściłem. Miło mi było, że te ptaki sobie u mnie odpoczywały.
A jak wyglądał atlantycki jadłospis Aleksandra Doby?
Różnie. Najpierw jadłem klasyczne jedzenie, takie jakie zabiera się ze sobą na wycieczki. Były to puszki mięsne, klopsiki ze słoików, fasolka po bretońsku, trochę makaronu, ryż. Tego typu żywność miałem mniej więcej na miesiąc, gdyż ze względu na wszechobecną wilgoć i sól po tym czasie nie nadawała się ona już do spożycia. Później jadłem już tylko żywność liofilizowaną, która mogła przetrwać nawet kilka miesięcy. Pod względem kaloryczności i witamin zapewniała mi ona wszystkie wartości. Dolewałem do niej tylko wody, by po kilku minutach mieć gotowy posiłek. Jednak największy problem miałem z wodą słodką. Jak powszechnie wiadomo, wody Oceanu Atlantyckiego są 5 razy bardziej słone niż naszego Morza Bałtyckiego. Nie sposób jej używać do czegokolwiek. Dlatego miałem ze sobą specjalne odsalarki, którymi po 8-12 godzinach wiosłowania na dobę, pompowałem jeszcze około 2-3 godziny, żeby mieć wodę do picia. W ten sposób uzyskiwałem wodę słodką, jednak była ona wyjałowiona, prawie jak destylowana. Musiałem dodawać do niej różne tabletki, które dostarczały mi podstawowych minerałów. Dzięki temu taka woda nie powodowała demineralizacji mojego organizmu.
Która z dwóch Pana transatlantyckich wypraw była trudniejsza?
Zdecydowanie druga. Mam już za sobą kilka ekspedycji kajakiem morskim i za każdym razem potwierdza się zasada, że każda kolejna wyprawa jest bardziej ambitniejsza, trudniejsza. Za pierwszym razem przepłynąłem Atlantyk w najwęższym miejscu, co zajęło mi 99 dób. Z kolei za drugim razem pokonałem ocean w najszerszym miejscu, co trwało już 167 dób. Co prawda miałem przerwę po 142. dobach na Bermudach, ale było to wymuszone awarią steru. Jednak w przypadku mojej drugiej wyprawy miałem do czynienia z wodami o wiele bardziej zimnymi, towarzyszyły mi też silniejsze wiatry. Podczas drugiej wyprawy przeżyłem 8 sztormów, przy czym za pierwszym razem miałem do czynienia tylko z burzami tropikalnymi.
Zrealizował już Pan swoje marzenia, ale jakieś plany na pewno Pan jeszcze ma?
Zgadza się. We wszystkim, co robię, kieruję się trzystopniową dewizą: po pierwsze – marzę, po drugie – swoje marzenia zamieniam w ambitne plany, do realizacji których odpowiednio się przygotowuję, a po trzecie – realizuję dobrze przygotowany plan. Jeżeli mamy ambitny cel, to podczas dążenia do jego realizacji nie możemy usprawiedliwiać swoich różnych niepowodzeń. Skupiajmy się na tym, co chcemy osiągnąć, a nie na tym, co powiedzą ludzie, jak nam coś nie wyjdzie. W ten sposób można realizować naprawdę wielkie ambitne cele i to w różnych dziedzinach życia. Przy wszystkich moich wyprawach kajakowych ani razu nie miałem dosyć. Kończąc jeden projekt, myślałem już o następnym. Pamiętam, jak pod koniec swojej drugiej transatlantyckiej wyprawy, gdzie Florydę miałem już na wyciągnięcie ręki, było mi żal, że moja przygoda się kończy. Jednak już żyłem i nadal żyję swoim następnym marzeniem. Zamierzam przepłynąć Atlantyk po raz trzeci...
Naprawdę imponuje mi Pan. A czym będzie się różniła ta wyprawa od innych?
Tym razem zamierzam przepłynąć Atlantyk z zachodu na wschód. Najprawdopodobniej wyruszę z Nowego Jorku i zechcę dopłynąć do Europy, powiedzmy do Lizbony. Odległościowo wyprawa ta będzie podobna do mojej drugiej ekspedycji, jednak tutaj będą większe szanse pojawienia się jeszcze silniejszych sztormów.
Czy jest już konkretny termin rozpoczęcia tej wyprawy?
Tak, planuję odbyć ją w przyszłym roku. Start 29 maja.
Minęło już pięć lat od Pana pierwszej transatlantyckiej wyprawy. Nie czuje Pan, że wyzwanie jest teraz większe, a Pan słabszy?
Zdaję sobie z tego sprawę, jednak w swoich dotychczasowych wyprawach zawsze bazowałem na doświadczeniach. Mam wspaniały kajak o dwóch bardzo ważnych właściwościach: jest niezatapialny i z powodu specjalnej konstrukcji nie może pływać do góry dnem. Zapewnia mi to bezpieczeństwo. A co do mojego wieku, to pomimo iż w przyszłym roku będę kończył 70 lat, uważam, że jestem trochę opóźniony w rozwoju. Zatrzymałem się w wieku ok. 50 lat, a w kwestii pomysłów i mentalnie to jestem jeszcze młodszy. Co ja mam się więc ograniczać, udawać starego? Po prostu jestem realistą. Nikt z nas nie ma gwarancji, że za tydzień się spotkamy. Jedynie samobójcy wiedzą, kiedy i jak zginą. Wyruszając na Atlantyk nie będę się zastanawiał, czy uda się mi przepłynąć, czy też nie. Chcę się do tego dobrze przygotować. Zawsze mam obawę, że coś mi się stanie z organizmem, a wiem, że raczej nikt mi nie pomoże. Mogę spodziewać się jedynie pomocy od przypadkowo przepływających statków, ale nawet na nich teraz z reguły już nie ma lekarzy. Z drugiej strony w dzisiejszych czasach mamy do czynienia z mnóstwem wypadków samochodowych i ta świadomość nie może nas przytłaczać. Wyjadę gdzieś, będę jechał przepisowo, to ktoś inny we mnie uderzy. Nie możemy z tego powodu siedzieć w domu i nigdzie nie wychodzić. Mogę też zapytać: a gdzie pan spędził ostatnią noc i gdzie się obudził?
W domu, w swoim łóżku...
A wie Pan, jakie łóżko jest niebezpieczne? Ile ludzi w nim umiera? Naprawdę nie możemy popadać w paranoję…
Został Pan Podróżnikiem Roku w prestiżowym plebiscycie National Geographic. Jak to się stało, że był Pan w ogóle nominowany?
Zawdzięczam to Piotrowi Chmielińskiemu, którego poznałem kilka lat temu. To on był dobrym duchem mojej drugiej wyprawy na Atlantyk. Jemu zawdzięczam cały szum medialny wokół mojej osoby i rozgłos na świecie. Można powiedzieć, że najpierw mówiono o moich wyprawach w Stanach Zjednoczonych, a dopiero później w Polsce. Piotr już od dawna współpracował z National Geographic. Prowadził też badania nad źródłami Amazonki w Ameryce Południowej, o czym pisał na łamach tego miesięcznika, jak również w innych specjalistycznych gazetach. Poprzez jego długofalowe działania zostałem włączony do grupy nominowanych. Była to jubileuszowa 10. edycja plebiscytu, a zarazem pierwsza, w której nominację otrzymał Polak.
Czuł Pan, że może wygrać?
W plebiscycie można było głosować przez Internet od 6 listopada do 31 grudnia 2014 r. Pierwsze, co zrobiłem, to zapoznałem się z całą dziesiątką nominowanych i stwierdziłem, że takim kopciuszkiem wcale nie byłem. Uruchamiając moich różnych znajomych zrobiliśmy kampanię na cały świat, zachęcając do głosowania. Rzuciliśmy nawet hasło: „Co dobę głosujcie na Dobę”. Spotkało się to z dużym odzewem i, jak się okazało, przyniosło zamierzony efekt.
Bardzo gratuluję tego wyróżnienia. Muszę przyznać, że przez cały czas trwania plebiscytu tu w Radzyniu kibicowaliśmy Panu i oczywiście klikaliśmy, oddając na Pana głosy.
Dziękuję za to bardzo. Wynik, jaki uzyskałem, przerósł moje wszelkie oczekiwania. Zdobyłem ponad pół miliona głosów, zyskując dużą przewagę nad konkurencją.
Dziękuję za rozmowę i trzymam kciuki za powodzenie kolejnych Pana wypraw! Będziemy bacznie obserwować Pana poczynania.
Teraz już jako znajomego! Ja również bardzo dziękuję, miło będę wspominał to nasze spotkanie.
Data publikacji: 22.05.2015 r.