Wystarczy tylko wstać z fotela, otworzyć drzwi i ruszyć przed siebie
Wywiad Roberta Mazurka z podróżnikiem i autorem książek dla dzieci Łukaszem Wierzbickiem
Łukaszu, wiem, że już w szkole podstawowej tworzyłeś swoje pierwsze opowiadania. Kto Cię do tego motywował i był oddanym czytelnikiem?
Nawet wcześniej niż w podstawówce. Kiedy znalazłem swój pierwszy zeszycik, na jego końcu widniała napisana dziecięcą rączką data: rok 1980. Zatem musiałem mieć sześć lat. To były czasy, gdy książka była skarbem na wagę złota do tego stopnia, że wycinało się z czasopism strony, zszywało nićmi i kładło koło łóżka. A ja książki kochałem od zawsze. Od dziecka fascynował mnie też świat. Gdy w telewizji pojawiał się film przyrodniczy, co wtedy wcale nie zdarzało się zbyt często, siedziałem na dywanie i oglądałem z otwartą buzią. A pokusę, by samemu stworzyć książkę, poczułem po obejrzeniu fragmentu „Pana Wołodyjowskiego”. We wspomnianym zeszyciku rycerza, który widniał też na okładce, ponumerowałem strony, na końcu napisałem rok wydania i... tak naprawdę tylko babcia obejrzała moje dzieło. Nikt wówczas poważnie nie traktował moich pasji, choć były one szczere i autentyczne. To dowód na to, że dziecięce marzenia, zainteresowania są o wiele bardziej prawdziwe niż to, co spotyka nas w życiu dorosłym. Bo ja w nim zbłądziłem. Poszedłem na studia, pracowałem w banku i to pragnienie małego chłopca o byciu pisarzem na jakiś czas zasnęło. Rozbudziło się dopiero, gdy miałem ponad 30 lat pod wpływem reportaży z Afryki Kazimierza Nowaka.
A skąd wzięła się u Ciebie żyłka podróżnika? Kiedy pierwszy raz zarzuciłeś plecak na ramię i ruszyłeś w nieznane?
Zawsze kochałem podróże i ten plecak towarzyszył mi, odkąd pamiętam. Byłem z nim w Karkonoszach, Sudetach. Zabierałem go na wędrówki po lasach i do Czechosłowacji, gdzie po skończeniu zerówki pojechaliśmy z dziadkiem małym fiatem. Fascynowała mnie też literatura podróżnicza, a kiedy odłożyłem młodzieżowe książki przygodowe, zacząłem sięgać po reportaże. To mój ulubiony rodzaj literatury. I pewnie nie pisałbym książek podróżniczych, tylko może romanse, kryminały, gdybym w duszy nie był podróżnikiem i nie był przekonany, że otaczający nas świat jest bardzo inspirujący. Wystarczy tylko wstać z fotela, otworzyć drzwi i ruszyć przed siebie. I ta myśl towarzyszyła mi, od kiedy zacząłem na poważnie pisać książki dla dzieci.
Piszesz książki dla dzieci i podróżujesz. Co jest Ci bliższe?
To są naczynia połączone. Gdy pokazuję moje rekwizyty, walizy, worki, które wożę na spotkania z dziećmi, żartuję czasem, mówiąc: „Zobaczcie, tak wygląda praca pisarza, autora książek dla dzieci”. Ktoś może sobie wyobrażać, że wstaję rano, robię wielki kubek herbaty i w szlafroku siadam za biurkiem, wymyślam historię i piszę, a potem sprawdzam, ile książek się sprzedało. Nie, to tak nie wygląda. Najpierw trzeba znaleźć pomysł, zrobić research, zgłębić temat, następnie jest pisanie i układanie, co, nie ukrywam, bywa żmudne i trudne. Dopiero wtedy następuje druga część pracy, czyli wyjście z książką do czytelnika, by sprawdzić, jak te historie są odbierane przez dzieci. Podróże z walizkami, książkami to nieodłączna część mojej pracy. Nie wyobrażam sobie być pisarzem, który zamyka się w czterech ścianach i nie wyściubia nosa ze swojego gabinetu.
Pisanie o swoich podróżach i historycznych bohaterach dla dzieci jest trudniejsze i stanowi większe wyzwanie niż pisanie dla dorosłych. Skąd ten wybór?
Mam wrażenie, że o wiele trudniejsze. Dziecko jest bardziej wymagającym słuchaczem, czytelnikiem, bo – mówiąc kolokwialnie – nie kupy lipy. Ono musi dostać ciekawą historię. Tymczasem dorosły przeczyta książkę, bo np. poleciła ją sąsiadka czy jest moda na danego pisarza. A dlaczego dzieci? Gdy była już gotowa publikacja pt. „Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd. Listy z podróży afrykańskiej z lat 1931-1936”, zaprosiliśmy w 2006 roku na odsłonięcie znajdującej się na poznańskim dworcu tablicy poświęconej Kazimierzowi Nowakowi Ryszarda Kapuścińskiego. Reportażysta zwrócił się do mnie i Macieja Pastwy – inicjatora ufundowania tablicy – prosząc, byśmy nie ustawali w popularyzacji postaci podróżnika, zwłaszcza wśród dzieci i młodzieży. Zacząłem zastanawiać się, co jeszcze mogę zrobić „w sprawie Nowaka”. Przypomniałem sobie, jak ważne były dla mnie książki, gdy miałem kilka, kilkanaście lat, jak one mnie budowały, inspirowały. Pomyślałem, że może powinienem ocalić od zapomnienia historię Kazimierza Nowaka i opowiedzieć ją dzieciom w przystępnym dla nich języku. Kiedy klamka zapadła, że napiszę książkę, zacząłem pełen pozytywnej energii chodzić po pokoju, układając w głowie spis treści, wybierając przygody.
I tak mamy „Afrykę Kazika”, ale w jaki sposób zainteresowałeś się postacią Kazimierza Nowaka?
Właściwie był on obecny w moim życiu, odkąd pamiętam. A wszystko za sprawą dziadka, po którym odziedziczyłem fascynację przyrodą, geografią i podróżami. Postać Kazimierza Nowaka bardzo go interesowała. Dla jego listów z Afryki kupował gazety, a kiedy podróżnik, który również pochodził z Poznania, wrócił z wyprawy, chodził na jego spotkania. Słowa dziadka o tym, jak bardzo mu żal, że Nowak nie napisał książki i właściwie o nim zapomniano, zainspirowały mnie do działania. Zapytałem, gdzie czytał te listy z Afryki. Dziadek zaczął sobie przypominać nazwy czasopism i kierowany jego wspomnieniami udałem się do Biblioteki Raczyńskich. Tam odnalazłem w przedwojennym „Kurierze Poznańskim” opublikowane listy podpisane przez Nowaka. Było ich dużo i układały się w niewiarygodną opowieść o podróżniku przemierzającym przez pięć lat kontynent jeszcze nie do końca poznany – rowerem, konno, pieszo, na wielbłądzie.
Po sukcesie pierwszej książki dla dorosłych powstała druga, dla dzieci - „Afryka Kazika”. Okazało się, że Kazik rozbudził wyobraźnię najmłodszych...
Kompletnie się tego nie spodziewałem, zwłaszcza że gdy zacząłem wędrować po wydawnictwach, usłyszałem wiele argumentów, że ta książka niekoniecznie jest dobrym pomysłem. A potem, kiedy już się ukazała, owszem, wierzyłem w nią, ale nawet nie marzyłem, że zostanie przyjęta tak entuzjastycznie i dziś, 16 lat po premierze, będzie budzić tak żywe emocje. Ogromnie się wzruszyłem, kiedy dostałem od dzieci zestaw rysunków z Kazikiem w roli głównej lub gdy widziałem, jak odgrywają scenki z książki. Okazało się, że intuicja dobrze mi podpowiedziała, a pomysł, do którego wówczas wiele osób podchodziło sceptycznie, mówiąc z przekąsem, że „Kazik to przecież w Kulcie śpiewa”, był strzałem w dziesiątkę. Moja publikacja stała się lekturą szkolną, dzięki czemu dotarła do wielu miejsc. A dodatkową atrakcją dla dzieci jest fakt, że autor książki, którą omawiają na lekcjach, jeszcze żyje.
Ruszyła też „Sztafeta śladami Kazimierza Nowaka”, której stanowiłeś ważny element. Możesz coś więcej powiedzieć o tym projekcie?
Wszystko zaczęło się w 2011 roku. Wydawało mi się, że nikt nie jest w stanie powtórzyć wyczynu Nowaka i dwa razy na przełaj przemierzyć Afryki rowerem, pieszo, konno, łodzią i na wielbłądzie. Ale zafascynowana tą wyprawą grupa podróżników z różnych stron Polski wymyśliła sprytny plan, by podzielić szlak na etapy i zrobić sztafetę, czyli każda drużyna przez miesiąc będzie jechała przez jeden kraj, a potem przekaże symboliczną pałeczkę kolejnym osobom. Miał być to hołd oddany człowiekowi, który dokonał czegoś wielkiego. Większość, oczywiście, chciała podróżować rowerem. Powiedziałem wtedy: zaraz, zaraz, przecież Nowak w pewnym momencie przesiadł się z jednośladu na konia. Postanowiłem przemierzyć swój fragment trasy w siodle. Wybrałem Namibię, gdzie już wcześniej byłem i wiedziałem, że jest bezpiecznie. Było to ważne, bo na wyprawę zabrałem żonę siedmiomiesięcznego syna. Symbolicznie wystartowaliśmy z farmy Gomuchab, z której Kazimierz Nowak w sierpniu 1934 roku wyruszył wierzchem w kierunku granicy z Angolą. Nasza przygoda trwała pięć tygodni, a nie pięć lat. Przejechaliśmy konno jedynie fragment szlaku, ale była to jedna z piękniejszych podróży.
A czym jest Pogotowie Kazikowe?
Nazwa powstała przypadkowo. Pojechałem kiedyś na spotkanie z dziećmi do Wrocławia – z walizką, bębnem, pluszowymi wężami, dzidą i całą resztą mojej gemeli. Przyjaciel, który mnie tam zaprosił, na mój widok zawołał: „O, pogotowie kazikowe przyjechało”. Spodobał mi się ten żarcik i zacząłem używać tej nazwy na określenie tego wszystkiego, co robię. Bo to jest coś więcej niż pisanie książek i spotkania autorskie. I mimo że już nie tylko Kazik jest bohaterem moich opowieści, to nazwa pozostała i w pewnym sensie stała się moim znakiem rozpoznawczym. Wykorzystałem ją też w nazwie mojego wydawnictwa.
„Dziadek i niedźwiadek”, „Wyprawa niesłychana Benedykta i Jana”, „Machiną przez Chiny”, „Ocean to pikuś”, „Wokół świata na wariata” czy „Co hrabia porabia?” – to tytuły Twoich pozostałych książek dla dzieci. Czy mógłbyś pokrótce powiedzieć, komu zostały one poświęcone?
Każda z tych historii jest inna, na swój sposób szczególna, wyjątkowa. „Dziadek i niedźwiadek” to opowieść o wojnie, ale przede wszystkim o przyjaźni z niedźwiedziem, który udowodnił, że w najgorszych czasach trzeba być... człowiekiem. Z kolei „Wyprawa niesłychana Benedykta i Jana” dzieje się w średniowieczu. Przyznaję, że sporo tam nazmyślałem, bo informacji o wyprawie Benedykta Polaka było niewiele, więc połowę treści podyktowała mi wyobraźnia, ale osnułem ją na autentycznej podróży do Mongolii z XIII wieku. Potem przyszła wyjątkowa przygoda, bo zaproszono mnie do pracy nad pamiętnikami Haliny Korolec-Bujakowskiej z jej poślubnej wyprawy motocyklowej do Szanghaju. Tak powstała książka „Machiną przez Chiny”. Następnie sięgnąłem po jeszcze jedną opowieść, którą pamiętałem z relacji mojego dziadka. Chodzi o wyprawę dwóch szalonych i też nieco zapomnianych poznaniaków – Tadeusza Perkitnego i Leona Mroczkiewicza. Ich podroż dookoła świata – w którą ruszyli, zabierając słoik kiszonych ogórków, kilogram jabłek, sto złotych i niewiele więcej, a wrócili po trzech latach własnym samochodem z małpą w garniturze – opisuję w „Wokół świata na wariata”. W trakcie pracy nad tą książką pojawił się pomysł, by przybliżyć dzieciom postać Aleksandra Doby i jego transatlantyckie wyprawy kajakowe. Na początku wydawało mi się to karkołomnym wyzwaniem, bo czym tu przykuć uwagę młodego czytelnika, skoro podróżnik właściwie nic nie robi, tylko kilkanaście godzin dziennie wiosłuje, a dookoła jedynie ocean. Jednak kiedy spotkałem się z Olkiem i usłyszałem jego przygody o rekinach, wielorybach czy walce z falami, poczułem, że mam przed sobą bohatera książki, jakiego bym nie wymyślił. Wspólnie stworzyliśmy opowieść pod tytułem „Ocean to pikuś”. Natomiast w zeszłym roku ukazała się książka pt. „Co hrabia porabia”. To historia opowiedziana w listach, które Paweł Edmund Strzelecki pisał do kobiety, miłości życia, z Hawajów, Tahiti, Nowej Zelandii, Australii i Tasmanii. Oprócz zabawnych przygód są w niej też momenty wzruszające, jak np. wejście na Górę Kościuszki, jest też o przemijaniu i refleksji nad światem, którego zaraz nie będzie, bo wszystko wokół się zmienia.
Czy do podróży inspirują Cię książki, nad którymi pracujesz?
Oczywiście, chociażby wizyta na Monte Cassino była podyktowana książką „Dziadek i niedźwiadek”. Wcześniej tam nie byłem i postanowiłem, że muszę odwiedzić to miejsce. Ale tak naprawdę to działa w dwie strony, bo z kolei pisząc o Strzeleckim, zacząłem wspominać swój pobyt w Australii. Aczkolwiek do wielu miejsc, w których byli bohaterowie moich książek, nie dotarłem i pewnie nie dotrę.
Podróżowanie wymaga dyscypliny i umiejętności planowania. Wyprawy z dziećmi, których odbyłeś wiele np. do Afryki, to już wyższa szkoła jazdy. Kto w Twojej rodzinie jest głównym logistykiem?
Bez dwóch zdań – żona. W minione wakacje byliśmy w Japonii i to właśnie Klaudia wyszukiwała informacje, planowała wyprawę. Kiedy zapytała, co chciałbym zobaczyć, odpowiedziałem, że po prostu chcę być w Japonii i cokolwiek tam zobaczymy, będę szczęśliwy, bo znajdę się w kraju, który jest jedyny w swoim rodzaju.
Najmłodsi nie zawsze chcą chodzić ścieżkami rodziców. Zdradzisz jakieś ciekawe patenty na zajęcie dzieci w podróży?
Dzisiaj podróżujemy zupełnie inaczej niż wtedy, gdy nie mieliśmy dzieci. Planując wyprawę, wybieramy miejsca, w których będą mogły przeżyć coś ciekawego, fajnego. Japonia naszym synom bardzo się spodobała, zwłaszcza roboty, które roznosiły w restauracjach obiad, shinkanseny, czyli pędzące pociągi, i kąpiele w onsenach. Z drugiej strony podróż jest takim momentem, gdy otoczenie się zmienia i – czego wiele razy doświadczyłem, gdy Jonasz i Jeremi byli młodsi – łatwiej jest zainteresować dziecko niż w domu, gdzie wszystkie zabawki już się opatrzyły. Pamiętam, jak na Sri Lance, gdy wjeżdżaliśmy busem dość krętą trasą na górę, Jonasz źle się poczuł i generalnie był zmęczony. W pewnym momencie kierowca się zatrzymał i zawołał syna, pokazując mu wśród traw mimozę, która słynie ze zwijania się listków po ich dotknięciu. Jonasza bardzo to zaciekawiło i złe samopoczucie zniknęło jak ręką odjął. Takich sytuacji było wiele. Czasami sami wmyślamy sztuczki, by zainteresować dzieci, a innym razem z pomocą przychodzi nam otaczający świat.
Ze spotkań autorskich uczyniłeś teatr jednego aktora, który świetnie trafia do młodych (i starszych!) czytelników. W jaki sposób się do nich przygotowujesz? Czy one ewoluują pod wpływem kolejnych spotkań?
Właściwie oprócz mnie jest kilku aktorów, bo przecież mamy niedźwiedzia Wojtka, rekiny, Olka Dobę. Od jakiegoś czasu w ten spektakl wciągam dzieci, co bywa ryzykowne, bo przecież scena różnie może się potoczyć, jednak to zawsze się opłaca. Przez wiele lat jako menadżer, organizator spektakli teatralnych, kabaretowych, musicali i różnych imprez miałem okazję podglądać pracę artystów, ich kontakt z ludźmi, metody wykorzystywania rekwizytów. Zauważyłem, że sukces odnosili ci, którzy po każdym spektaklu analizowali, co poszło dobrze, a co średnio. Zacząłem robić to samo i wyciągać wnioski. Każde z moich spotkań jest zbiorem doświadczeń. Staram się, by było nie za długie, ale też nie za krótkie, biorę pod uwagę wiek uczestników, ich ilość. Poza tym nie ma mowy o odegraniu przygotowanego wcześniej scenariusza, bo trzeba zostawić całkiem sporo miejsca na improwizację.
Na co dzieci Cię uwrażliwiły, na co zwracają uwagę, o co pytają? Czy wierzysz, że część z nich pewnego dnia zarzuci plecak na plecy i ruszy we własną, pełną przygód, podróż?
Zrobi to co drugi, jestem o tym przekonany. Jednak namawiam dzieci przede wszystkim do szukania swoich pasji, fascynacji. Nie chodzi o to, by po spotkaniu każdy stawał się pisarzem czy podróżnikiem. Udowadniam im na przykładzie historii moich bohaterów, że każdy z nas ma swoje marzenia, a kluczem do ich spełnienia jest to, by były one naprawdę nasze i autentyczne.
Czy nadal trafiają do Ciebie historie warte ocalenia i popularyzacji? Co „chodzi Ci po głowie”?
Takich historii trafia do mnie mnóstwo. Mam nawet specjalną teczkę pod nazwą „inne tematy”. Kto wie, może przyjdzie czas, że do niej zajrzę. Jednak jest pewien warunek: muszę poczuć, że to właśnie ja powinienem opowiedzieć daną historię. Zdarzyło mi się parę razy, że ktoś podpowiadał mi jakiś temat, a ja wiedziałem, że to nie dla mnie. Tak było np. z himalaistami i światem wysokich gór. Nie potrafiłbym oddać fascynacji tych ludzi, bo nie do końca ją rozumiem. To nie moja bajka. A żeby książka była wiarygodna, autor musi zostawić w opowieści cząstkę siebie. I tak staram się robić. Każdy bohater dostaje coś od Łukasza Wierzbickiego. Obecnie po publikacjach „Wokół świata na wariata” i „Co hrabia porabia” czuję, że to, co miałem na ten moment do powiedzenia moim czytelnikom, przekazałem. Potrzebuję chwili refleksji, resetu, oczyszczenia głowy, by, siadając do nowej historii, mieć w sobie świeżą energię i nie powtarzać tego, co wyraziłem w ostatnich książkach.
Twoja mapa świata pełna jest zakreśleń, jednak na koniec zapytam przewrotnie – gdzie Cię jeszcze nie widziano, a gdzie najchętniej pojawiłbyś się po raz wtóry?
Na pewno chciałbym wrócić do Namibii, gdzie mam przyjaciół. Marzy mi się Nowa Zelandia. Hrabia, bohater mojej książki, odwiedził ten kraj, więc mam nadzieję, że za jakiś czas ruszę jego śladem.
Dziękuję za rozmowę.
Data publikacji: 5.02.2024 r.