Śmierć w górach jest wpisana w kanony uprawiania himalaizmu
Wywiad Roberta Mazurka z himalaistą Piotrem Pustelnikiem
Urodziłeś się w Łodzi, jednak w dzieciństwie często przebywałeś w Lubartowie, skąd pochodzą Twoi dziadkowie. Czy pamiętasz z tamtych czasów nieodległy Radzyń? A może później miałeś okazję być w naszym mieście?
Niestety, do tej pory nie miałem okazji być w Radzyniu. Jestem jednak pod wrażeniem waszego miasta i tego, co od lat obserwuję na ścianie wschodniej. Moje wspomnienia z Lubartowa dotyczą lat 50-tych XX w. i to zawsze było coś w rodzaju Polski B. Kiedy po wielu latach, w 2015 r. ponownie odwiedziłem Lubartów, zauważyłem, że ta część kraju jest niezwykle przedsiębiorcza. Teraz to wy jesteście Polską A, która bardzo dynamicznie się rozwija.
Masz już swoją tabliczkę w Alei Gwiazd Sportu we Władysławowie oraz tabliczkę na Skwerze Podróżników w Radzyniu. Czujesz się bardziej sportowcem czy podróżnikiem? A może zupełnie kimś innym?
Nie czuję się ani sportowcem, ani podróżnikiem. Sportu wyczynowego nigdy nie uprawiałem, odwiedzałem dalekie kraje tylko przy okazji eksploracji gór, moim determinantem do podróży był alpinizm.
Jakie było twoje pierwsze wspomnienie związane z górami?
Mieszkałem w płaskiej jak stół Łodzi, a mama, mimo że miała rodzinę w okolicach Zakopanego, to jednak bardziej wolała ciepły piasek, plażę i morze. Dlatego mimo woli w dzieciństwie byłem bardziej związany z wodą. Kiedyś jednak napadało bardzo dużo śniegu i pod moim blokiem – wysokim na 14 pięter – pracownicy komunalni usypali górkę. Miała ona może 6-7 m wysokości. Gdy ją zobaczyłem, od razu wyciągnąłem z piwnicy narty i zacząłem z niej zjeżdżać. To był pierwszy sygnał, że pójdę jednak w kierunku fascynacji górami.
Czułeś już wtedy, że góry zajmą w twoim życiu ważne miejsce?
Nie od razu. W dzieciństwie często jeździłem na wakacje do Andrychowa, gdzie mieszkała siostra mamy. Tam właśnie zaczęły się moje pierwsze peregrynacje po górach. Najpierw wędrowałem z plecakiem po Beskidach, a później przyszły Gorce i Sudety. Następnie wraz z moim kuzynem Andrzejem postanowiliśmy zaatakować Tatry. Z początku chodziliśmy po nich turystycznie. Pierwsza nasza alpinistyczna wycieczka – tak nam się przynajmniej wydawało – prowadziła na Zawrat. Było to zimą. Założyliśmy grube buty i mieliśmy nawet po jednym kijku narciarskim. Nasza wyprawa skończyła się 200 m nad Zmarzłym Stawem Gąsienicowym. Wszystko było tak wylodzone, że obsunąłem się i prawie do niego wpadłem. Stwierdziliśmy, że jest niebezpiecznie, i wróciliśmy do schroniska. Był to jednak zaczyn tego, co chciałem robić w przyszłości.
Jednak w pewnym momencie chciałeś zostać polarnikiem, takim jak pierwszy zdobywca bieguna południowego Roald Amundsen. Z czego to wynikało?
Była to głównie fascynacja książkami, a szczególnie jedną – „Fridtjof, co z ciebie wyrośnie? Opowieść o Nansenie” autorstwa Aliny i Czesława Centkiewiczów. Jest to biografia norweskiego podróżnika, działacza społecznego i uczonego Fridtjofa Nansena. Przy okazji jego historii bardzo często w książce pojawiał się Amundsen, który był pupilem tytułowego bohatera. To on bardziej mi zaimponował, był moim idolem. Podobnie jak ja chorowity, nie miał warunków fizycznych, by zostać polarnikiem, a jednak udało mu się zdobyć biegun południowy.
Wspomniałeś, że w dzieciństwie byłeś chorowity, co stoi w dużej sprzeczności z wyprawami polarnymi, a już na pewno ze zdobywaniem najwyższych szczytów świata. Nie czułeś z tego powodu ograniczeń?
Przez cały czas miałem poczucie swoich ograniczeń, wynikających ze stanu zdrowia. Jednak gdzieś tam podświadomie chciałem podejmować aktywność fizyczną. Na początku uprawiałem judo, co wymagało pracy nad sobą, wytrwałości, systematyczności. Judo było dla mnie środkiem do przekonania moich rodziców, że aktywność fizyczna mnie nie zabije.
Gdy wszedłeś na pierwszy ośmiotysięcznik – Gaszerbrum II – miałeś 39 lat. Zdobywając Annapurnę w 2010 r., byłeś 59-letnim mężczyzną. Jaki jest według ciebie klucz do sukcesu?
Jeżeli chodzi o góry wysokie, to nie śpieszyć się: zdobywać doświadczenie powoli, w sposób planowany, z rozmysłem. I po prostu czekać na swój moment. Może on przyjdzie trochę później, ale to nic nie szkodzi. Ja może trochę przesadziłem, bo wiek 39 lat to jednak trochę za późno. Idealnie byłoby mieć 30 lat, a nawet kilka mniej. Jednak tak mi się życie ułożyło, bo oprócz alpinizmu miałem normalne życie: ożeniłem się i pojawiły się dzieci. Musiałem też zrobić stopień naukowy na uczelni, co gwarantowało mi stabilną pracę.
W alpinizmie określenie „crux” oznacza miejsce kluczowe, najtrudniejsze – takie, którego osiągnięcie daje szansę na pokonanie reszty drogi. Kiedy nastąpił moment, w którym uwierzyłeś, że możesz zdobyć Koronę Himalajów i Karakorum?
Były dwa takie momenty. Pierwszy na szczycie góry Sziszapangma w 1993 r. Siedząc na nim pomyślałem sobie, jak fajnie byłoby zobaczyć świat ze wszystkich najwyższych szczytów w Himalajach. Jednak wtedy była to tylko niewinna myśl, do której nie przywiązałem większej wagi. Drugim momentem, w którym już definitywnie zdecydowałem się na podjęcie próby zdobycia Korony było wejście na Lhotse w 2000 r. Szczyt ten stanowił dla mnie przełom po serii czterech nieudanych wypraw. Stwierdziłem, że skoro ten szczyt poszedł mi tak łatwo, to nie ma przeciwwskazań, by tę passę kontynuować. Życie jest jednak pełne niespodzianek i trochę czasu mi zeszło, zanim dane mi było ukończyć ten projekt.
No właśnie. Największy opór w Himalajach stawiała Ci Annapurna, którą zdobyłeś za piątą próbą. Czterokrotnie próbowałeś wejść na Broad Peak, trzykrotnie na Makalu. Jesteś strasznie upartym człowiekiem?
Faktycznie, wymagało to uporu, ale chyba każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo. Tyle już dokonałem, to dlaczego miałbym się poddać?
A nie miałeś tej świadomości, że wiek Cię ogranicza?
Według mnie wiek jest liczbą i określa tylko, kiedy się urodziłeś. A to, jak się czujesz, znajduje się w naszej głowie. Jak sobie to uświadomimy, to naprawdę będzie nam łatwiej.
Wyczytałem, że dotarcie do miejsca, z którego widać Mount Everest, było dla ciebie przeżyciem mistycznym. Dlaczego?
Trzeba tam być, żeby to zrozumieć. Aby dotrzeć do podnóża Mount Everestu, przez trzy dni jedziesz po płaskiej krainie i tylko gdzieś na horyzoncie majaczą góry. Przez cały czas wyglądają one dokładnie tak samo: jakieś śnieżne szczyty mniej lub bardziej wybitne. W pewnym momencie wyjeżdżasz na wzniesienie, z którego na horyzoncie pojawia się coś gigantycznego, jak z innej planety: potężny masyw, który nawet ciężko ogarnąć wzrokiem. I to jest Mount Everest. On już z daleka nam pokazuje, że jest absolutnie najwybitniejszy.
A co czułeś stojąc na szczycie najwyższej na świecie góry?
Mount Everest był dla mnie marzeniem i celem. Powiedziałem sobie, że jak już jeżdżę w Himalaje, to chcę na niego wejść. Stojąc na szczycie, tak naprawdę nic nie czułem. Byłem tam zaledwie 15 minut. Rozejrzałem się tylko i mój partner zaczął ponaglać mnie do zejścia. Radość przyszła dopiero po powrocie do bazy. Nastąpiło to tego samego dnia, co też było dla mnie zaskakujące: okazało się, że stać mnie było na to, żeby wejść jednego dnia na Mount Everest i zejść do bazy. Tyle, że następnego dnia moje nogi zupełnie odmówiły posłuszeństwa, tak byłem wyczerpany. A świadomość tego, że wszedłem na Mount Everest, przyszła znacznie później. To była bomba z opóźnionym zapłonem. Cieszyłem się strasznie.
Czy nie miałeś poczucia, że bujałeś w obłokach, a w Polsce było realne życie; że świat nie kręcił się wokół gór?
Niestety, jest to przypadłość wszystkich alpinistów: dla nas to, co się dzieje w górach, jest równie istotne, jak to, co się dzieje w domu; nie mamy poczucia, że tu jest coś gorszego, mniej istotnego. Bardziej mamy świadomość, że coś tracimy. Wielokrotnie konsumowałem w sobie ten żal. Powtarzałem sobie, że to, co przeżywam w górach rekompensuje mi tamtą stratę. Niestety, tak do końca nie było.
Straciłeś w górach wielu kolegów. Czy po śmierci przyjaciela nie bałeś się iść ponownie w góry? Nie zastanawiałeś się, czy nie dać sobie z tym wszystkim spokoju?
Śmierć w górach jest wpisana w kanony uprawiania himalaizmu. Jest to zajęcie – mówiąc dosłownie – śmiertelnie niebezpieczne. Musimy sobie zdawać z tego sprawę, że jak wyjeżdżamy w góry, to możemy już z nich nie wrócić. Niestety, o wiele bardziej odczuwają to nasi najbliżsi. W tej sytuacji są po prostu bezsilni. Żegnają się z nami na lotnisku i mają tylko nadzieję, że wrócimy. Oni tak naprawdę biorą na siebie całe to brzemię wynikające z ryzyka, jakie niesie ze sobą uprawianie alpinizmu. Z kolei my, będąc w górach, zupełnie inaczej to odbieramy: po prostu działamy i staramy się minimalizować ryzyko.
W twojej autobiografii pt. „Ja, pustelnik” wielokrotnie pojawia się kwestia wchodzenia na szczyty z tlenem. Co myślisz na temat wspomagania podczas wejść?
Jest to indywidualna sprawa każdego człowieka. Akurat w tej kwestii jestem trochę zachowawczy, gdyż uważam, że ryzyko należy minimalizować. Nawet kosztem wstydu. Nie ma nic gorszego jak trup w górach. Oznacza to, że ktoś w pewnym momencie źle ocenił swoje możliwości lub popełnił jakiś błąd. Człowiek, umierając z wyczerpania lub z powodu choroby wysokościowej, najprawdopodobniej przeliczył swoje siły. Nie ma na to żadnego usprawiedliwienia.
Jerzy Kukuczka wyznawał zasadę: „Jeśli staję przed górą, to jedynym moim celem jest wejść na nią i skończyć drogę na szczycie.” A jak to było w twoim przypadku – szukałeś w górach wyczynu czy tylko romantycznych przeżyć?
Żadnej z tych rzeczy. Alpiniści generalnie emocjonują się drogą, którą wchodzą na szczyt. Jej pokonywanie jest najważniejsze, to ona jest celem. W Himalajach właściwie uczyłem się i przygotowywałem do tego, żeby zdobywać szczyty w stylu alpejskim. To znaczy w małych zespołach, bez zakładania obozów. Tak jak robi się to w Alpach – wchodzi się w ścianę, kończy się drogę i wraca. Udało mi się w ten sposób zdobyć kilka szczytów, z czego jestem bardzo dumny. Była to wspaniała przygoda, taka wisienka na torcie mojego chodzenia po Himalajach.
Alpinizm nie należy do najtańszych pasji. Skąd brałeś pieniądze na swoje wyprawy?
Zawsze od sponsorów, a nigdy z domu. Już na samym początku założyłem sobie, że najbliżsi nie będą dokładali do mojej pasji.
Zdobycie Korony Himalajów i Karakorum zajęło Ci 20 lat. Jak bardzo różnią się wyprawy wysokogórskie organizowane w latach 90-tych od tych współcześnie?
Współczesne wyprawy są zdecydowanie łatwiejsze do zorganizowania. Sprowadzają się głównie do zgromadzenia odpowiedniej sumy pieniędzy. Z kolei wyprawy przygotowywane w latach 90-tych były całą fabryką. Nie dość, że trzeba było zebrać fundusze, to należało jeszcze zgromadzić sprzęt, którego normalnie w Polsce nie było. Trzeba było na każdym kroku kombinować, by zdobyć potrzebny ekwipunek. Ponadto samemu należało się spakować, wysłać wszystkie bagaże i samemu je tam na miejscu odebrać. Było też mnóstwo roboty organizacyjnej, ale okazywało się to niezłą szkołą życia. W dzisiejszych czasach wynajmuje się agencję, a ona wszystko za ciebie załatwia.
Węgierski pisarz i filozof Béla Hamvas powiedział kiedyś, że podróżując, poznajemy siebie, a pozostając w domu – świat. Czego dowiedziałeś się o sobie w Himalajach?
Na wyprawach nauczyłem się przede wszystkim dużej cierpliwości i wyciszenia. Tak jak mój ojciec, z natury jestem spokojnym człowiekiem, jednak gdy sytuacja zmusi mnie do tego, potrafię wybuchnąć. Szybko mi to przechodzi, jednak później jest mi z tego powodu przykro. Podczas swoich wypraw w większości byłem kierownikiem, dlatego musiałem nauczyć się umiejętnie postępować z ludźmi. Często stosowałem metodę negocjacyjnego prowadzenia wyprawy. Przez cały czas rozmawiałem z ludźmi i prosiłem ich, by zrobili to czy tamto. Rzadko waliłem pięścią w stół i stawiałem sprawy definitywnie. Wyprawy nauczyły mnie tego, że z ludźmi należy cały czas rozmawiać i do samego końca nie można angażować się osobiście. Nauczyłem się też, że jak rozmawiamy, to o sprawie, a nie o tym, kto z nią przyszedł. Ta umiejętność wielokrotnie w życiu mi się przydawała.
Napisałeś w książce: „Jeśli ktoś nie ma wyzwań, nie żyje. Ja mam ochotę żyć jeszcze dosyć długo. W związku z tym postawię sobie jeszcze niejeden cel.” Zdobyłeś Koronę Himalajów i Karakorum. Co dalej?
W tym momencie moim największym wyzwaniem jest uniknięcie błędów, które popełniłem w pierwszym małżeństwie. Wyprawy w góry zawsze wiązały się z pozostawieniem rodziny na dłuższy czas, teraz chciałbym tego uniknąć. Robię wszystko, by rodzinna wersja 2.0 była szczęśliwa od początku do końca.
Poza tym przygotowuję się do zdobycia bieguna południowego, o czym – jak już wcześniej wspominałem – marzyłem w dzieciństwie. Aplikuję do różnych firm o wsparcie tego projektu. Nie jest łatwo, bo w porównaniu z górskimi wyprawami są to o wiele większe sumy. Budżet podstawowy dla jednej osoby wynosi ponad 150 tys. dolarów. Dlatego ciężko jest znaleźć partnerów, którzy mogą się takimi pieniędzmi podzielić. Czy się uda? Nie wiem, ale zawsze mam plan B. Jednak w tym momencie najważniejsze dla mnie jest to, by moje drugie małżeństwo układało się według zupełnie innych schematów niż pierwsze.
Dziękuję za rozmowę.
Cała przyjemność po mojej stronie.
Data publikacji: 18.11.2017 r.