Im dalej od gór, tym moja większa radość
Wywiad Roberta Mazurka z himalaistą Krzysztofem Wielickim

W książce „Krzysztof Wielicki. Piekło mnie nie chciało” powiedział Pan, że miał szczęście, bo urodził się we właściwym czasie. Może Pan to rozwinąć?
Jest to bardzo subiektywne określenie. Przyjęło się, że dzieci nie mają głosu, seniorzy już odchodzą, a właśnie ci pomiędzy twierdzą, że to oni urodzili się we właściwym czasie. Dlaczego? Bo przed nimi są wyzwania. Jeśli odnieść to do alpinizmu, to rzeczywiście ten czas przypadł na moje pokolenie. Dlatego mogę powiedzieć, że urodziłem się we właściwym czasie, by mieć okazję budować polską złotą dekadę himalaizmu.
Kiedy po raz pierwszy doświadczył Pan, czym są góry?
Po górach chodzę już od wielu, wielu lat. Wszystko zaczęło się w szkole od harcerstwa, a potem swoją przygodę kontynuowałem na studiach. A jeżeli chodzi o wspinanie, to zainteresowałem się nim bardzo późno, bo dopiero w wieku 20 lat. Studiowałem wtedy we Wrocławiu, gdzie działała bardzo silna grupa ludzi wspinających się. Tworzyli ją m.in. Wanda Rutkiewicz, Wojciech Kurtyka. Nie można było ich nie zauważyć, dlatego też szybko wsiąknąłem w to środowisko.
Zima w górach od razu Panu przypasowała?
Tak, wszystko zaczęło się dla mnie od Karkonoszy. Trenowaliśmy tam w kuluarach wspinaczkę, co było dla nas świetną szkołą. Wtedy zdecydowałem, że będę wspinał się zimą. Później przyszły Tatry, gdzie większą część swoich przejść robiłem od grudnia do marca. Świętej pamięci Andrzej Zawada mówił: „Powiedz mi co zrobiłeś w górach w zimie, a powiem ci jakim jesteś alpinistą”. Dla niego była to cenzura, jeżeli coś zrobiłeś w Tatrach, to jesteś gość.
Czy można powiedzieć, że Polacy specjalizowali się w himalaizmie zimowym?
Mówiło się tak na użytek zachłanności napisania historii. Bardzo tego chcieliśmy, dlatego ktoś wymyślił zimowe wspinanie. Nasze środowisko to podchwyciło i skutecznie realizowało.
17 lutego 1980 r. wraz z Leszkiem Cichym, mając na swoim koncie co najwyżej letnie wejście na Pik Komunizmu (7495 m n.p.m.), dokonał Pan zimowego wejścia na Mount Everest. Nie miał Pan wtedy odczucia, że już na samym początku swojej kariery himalaisty zdobył Pan to, co najcenniejsze?
Niektórzy mówią, że jak zdobędzie się Mount Everest, to tak jakby zaczynało się od tyłu. Tak naprawdę to nie był mój wybór. Wyprawa na najwyższy szczyt świata miała charakter narodowy i to jej lider decydował, kto na nią pojedzie. Tak jak Pan zauważył, do tej pory na swoim koncie nie miałem żadnego szczytu ośmiotysięcznego, nawet latem. W związku z tym zakwalifikowanie się na wyprawę było dla mnie niespodzianką i wielkim wyróżnieniem. Cieszyłem się jak głupi. Nawet przez moment nie przypuszczałem, że będę brany pod uwagę w atakach szczytowych. Miałem poczucie, że jechałem do ciężkiej pracy. O tym, że to m.in. ja podjąłem próbę wejścia na Mount Everest zadecydowała chyba genetyka i moje możliwości wspinaczkowe. Jak się później okazało skuteczną.
A czym dla Pana jest K2? To ta góra Pana zdefiniowała?
K2 jest dużo piękniejsza niż Mount Everest i tylko niewiele niższa. Góra ta jest piramidą, taką jaką zawsze malują dzieci. Robi wrażenie z każdej strony, a szczególnie od północnej. Można się w niej naprawdę zakochać. Przyjęło się mówić, że każdy ma swój Mount Everest, ale po ostatnich perypetiach z K2 coraz częściej funkcjonuje dewiza, że każdy ma swoje K2. To jest taki graal: jak wcześniej każdy chciał być na najwyższym szczycie, tak teraz zainteresowanie przeniosło się na K2. Oczywiście komercyjne wyprawy nadal tłumnie jeżdżą pod Mount Everest, jednak ludzie wspinający się na poważnie o wiele częściej wybierają K2.
„Jestem tu sam, nawet nie mam się z kim podzielić radością, która zamienia się w smutek. Czy to wszystko ma sens? Co z tego, że tu jestem? Co to zmienia w moim życiu? Nie czuję satysfakcji. Coś się skończyło, a ja zawsze chciałem mieć to coś przed sobą. Nowe wyzwania, nowy cel.” Czy naprawdę nie czuł Pan euforii i spełnienia po zdobyciu Korony Himalajów i Karakorum?
Niestety, nie czułem. Nie ma sukcesów w samotności, ten najlepiej jest dzielić z bliskimi. Na szczyt Nanga Parbat, który zdobyłem jako ostatni w Koronie Himalajów i Karakorum, byłem sam jak palec. Doświadczyłem też tego, że im dalej od gór, tym moja większa radość. Tam na miejscu nie czuje się tej radości, bo tam się walczy i ryzykuje. Im dalej, nie tylko patrząc na odległość w sensie dystansu, ale również czasowym, to człowiek jest zadowolony i ma poczucie spełnienia. Mówi sobie – kruczę, jednak to zrobiłem, udało się! Wcześniej nie myślałem tak o tym i naprawdę nie czułem tej satysfakcji. Dopiero, tak jak w życiu, z dystansu widzimy wszystko lepiej.
Na swoim koncie ma Pan wiele spektakularnych wyczynów. Który z nich uważa Pan za swój największy sukces?
Gdy odbierałem nagrodę księżnej Asturii, podczas jej uzasadnienia mówiono o zimowych wejściach, w tym na Mount Everest, zdobyciu Korony Himalajów i Karakorum, ale ani razu nie wspomniano o moim samotnym wejściu na Nanga Parbat. A dla mnie to jest największy sukces. To jest rzecz, której – patrząc zdroworozsądkowo – nie powinienem robić. Tam przekroczyłem wszystkie granice.
Może pan porównać himalaizm w czasach PRL z tym dzisiejszym? Jak bardzo różnią się od siebie te dwie epoki?
Różnią się i to bardzo, chociażby ze względu na rozwój techniczny i cywilizacyjny. Dawniej funkcjonowało pojęcie „my”, a teraz w zasadzie funkcjonuje „ja”. Nastąpiła personifikacja i nie tylko w dziedzinie himalaizmu. Już nie mówi się my Polacy, my krakusi, my radzynianie, tylko wymienia się nazwisko, wiek, co robię, ile mam dzieci, z kim śpię... Wtedy wyprawa na Mount Everest była absolutnym przykładem zbiorowego wysiłku, liczył się tylko zespół. Nikt nie miał zawiści, że ktoś wszedł na szczyt. Wszyscy cieszyliśmy się, że to my jako zespół, jako Polacy dokonaliśmy tego. Różnica ta nie wynika z tego, że jesteśmy lepsi czy gorsi. Niestety, tutaj wkroczyły media. W dzisiejszych czasach nie jest medialną informacją, że wrocławianie weszli gdzieś tam. Dzisiaj medialną informacją jest nazwisko. Media i rozwój cywilizacyjny zadecydowały o tym, że jest inaczej. Choć nie powiem, że źle.
Pana podróże po świecie były uwarunkowane tylko wspinaniem?
Wyprawy w góry wysokie w połowie składały się tylko ze wspinania, a reszta to były podróże. Od zawsze ważne było dla mnie zwiedzanie świata i poznawanie ludzi. Bardzo cenię sobie obcowanie z innymi kulturami i spotkanie z drugim człowiekiem. Wtedy nabieram dystansu, na przykład do biedy, która może być amerykańska, afrykańska, polska czy indyjska. Każda jest inna. W swojej naturze mamy stadność i powinniśmy się zaprzyjaźniać bez względu na dzielące nas różnice.
Stare powiedzenie ze Środkowego Zachodu mówi, że jest tylko cienka czerwona linia między rozsądkiem a szaleństwem. Czy zdarzyło się Panu ją przekroczyć?
Tego nie wiem. Być może tak było, ale na pewno udało mi się wrócić. Natomiast wiem, że coś takiego istnieje i niestety po tej drugiej stronie życie jest ciekawsze. Gdy jest się w pobliżu tej cienkiej czerwonej linii, a nawet gdy się ją przekracza, to w grę wchodzą duże doznania i emocje. Problem polega na tym, że nikt z nas nie wie, w którym momencie ona się znajduje. Nie ma gotowego wzoru, wszystko mieści się w filozofii „nie cel, a droga do jego osiągnięcia jest najważniejsza”.
Czy śmierć musi być nieodłącznym elementem himalaizmu?
Tak, to jest jedyna porażka w himalaizmie. Reszta to są nowe doświadczenia. Jednak nikt z moich znajomych, ja zresztą również, jadąc na wyprawę nie myśli, że już nie wróci. Proszę mi wierzyć, że wspinający się ludzie są strasznie zachłanni na życie. Nie dopuszczają do siebie w ogóle możliwości śmierci w górach, tego, że już nie wrócą.
Jaką cenę Pan zapłacił za sukces?
Najlepiej zapytać o to moje dzieci, z pewnością są to koszty rodziny. Tak się złożyło, że wspólnie z wieloma przyjaciółmi mamy duże rodziny. Wbrew temu, co by się mogło wydawać, że alpinista powinien być sam. A my mieliśmy na bogato, co wynikało z naszej zachłanności. Chcieliśmy mieć wszystko – fajne rodziny, dzieci, emocje i góry. Patrzę jednak na to wszystko z dystansu. Po latach okazało się, że moje dzieci wykształciły się i są dobrymi ludźmi. Mogło być różnie, ale udało się, człowiek miał szczęście. Ponadto pomimo tego, że bardzo często nie było mnie w domu, to mam świetne relacje ze swoimi dziećmi.
Po odebraniu Złotego Czekana, co jest opisane w książce „Krzysztof Wielicki. Piekło mnie nie chciało”, powiedział Pan: „Czuję, jakby jury oczekiwało ode mnie, że odejdę na emeryturę. A ja nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa.” Jakie plany w górach i poza nimi chce Pan jeszcze zrealizować?
Wszystkie nagrody za całokształt działalności górskiej, których mam zresztą bardzo dużo, odbieram jak wysyłanie mnie już na emeryturę. Jednak uważam, że jak ma się jakąś pasję, to do końca życia. Nie porywam się już na wielkie rzeczy, bo uważam, że należy zostawić to młodszym kolegom. Niech oni też budują pozycję polskiego himalaizmu, jak my to robiliśmy. Dlatego ostatnio z przyjaciółmi zajmuję się eksploracją, zdobywaniem czegoś nieznanego i zupełnie nam obcego. Okazuje się, że w dzisiejszych czasach można jeszcze znaleźć takie miejsca, gdzie w promieniu 50 km nikogo nie spotykamy. Musimy szukać map i wejść na dziewicze sześciotysięczne szczyty. Od zawsze chciałem poczuć frajdę eksploracji, co właśnie realizuję w ostatnich latach.
Spotkanie w Radzyniu związane było z ostatnią książką o Panu, dlatego tematem książek górskich chciałbym zakończyć naszą rozmowę. Ukazuje się ich teraz bardzo dużo, cieszą się wielkim zainteresowaniem. Z czego Pana zdaniem to wynika?
Moim zdaniem wynika to głównie z mediów, które nakręcają zainteresowanie górami wysokimi. W latach 70-tych czy 80-tych nie było tego, wtedy jedna gazeta ukazywała się raz na pół roku, w której coś napisano o himalaizmie. Natomiast teraz media przychodzą do bazy i relacjonują wydarzenia na żywo. Pokazują wszystko na bieżąco w internecie wykorzystując przy tym najnowsze zdobycze technologiczne. To według mnie powoduje, że mamy obecnie duże zainteresowanie górskimi książkami. Po prostu jest na to moda.
Wiem, że napisał Pan kolejną książkę, która lada moment pojawi się na rynku wydawniczym. Zdradzi nam Pan trochę szczegółów?
Książka ma tytuł „Solo”. Chcę w niej podzielić się swoimi doświadczeniami i filozofią indywidualnej wspinaczki. Mamy już dużo pozycji o Mount Evereście, K2 czy Koronie Himalajów i Karakorum, a polskiej książki o solowych wejściach na najwyższe szczyty nie ma. Na swoim koncie mam kilka takich osiągnięć, dlatego pomyślałem, że to bardzo dobry i ciekawy temat. Chcę też trochę się wytłumaczyć, dlaczego porywałem się na indywidualizm, co mną powodowało, że podejmowałem takie decyzje.
Nie mogę się już jej doczekać, a tymczasem dziękuję Panu za rozmowę i odwiedziny w Radzyniu.
To ja dziękuję za zaproszenie i bardzo ciepłe przyjęcie.
Data publikacji: 18.11.2021 r.