O Indonezji, jakiej nie znamy, i sprzątaniu świata
Wywiad Roberta Mazurka z Anną Jaklewicz, podróżniczką i pomysłodawczynią akcji „Książka za worek śmieci”
Znam podróżników, którzy mają ambicję być na wszystkich kontynentach, a Ty skupiłaś się na Azji. Czemu akurat na niej?
Tak naprawdę zdecydował przypadek. Kiedyś myślałam, że moim kontynentem będzie Afryka. Studiowałam archeologię Egiptu i Sudanu i pierwsze podróże na inny kontynent były właśnie z tym związane. Potem zaczęłam pracować w turystyce, a konkretnie w Egipcie, więc nadal Afryka. Jednak kiedy przyszedł moment, że mogłam wybrać, gdzie chcę pracować, pomyślałam, iż powiem „Chiny”, bo to duży, różnorodny kraj, więc stanie się dla mnie wyzwaniem, a ja będę mogła go poznać. Gdy usłyszałam „dobrze, możesz jechać”, zaczęłam zastanawiać się, co ja najlepszego zrobiłam. Nic o Chinach nie wiedziałam, a miałam tam oprowadzać wycieczki. Tymczasem Azja mnie całkowicie zafascynowała i wciągnęła na kilkanaście lat. Zakochałam się w kuchni, tradycjach, różnorodności. Ta miłość sprawiła, że chciałam poznawać ten kraj, stąd kolejne podróże. Nigdy nie wyznaczałam sobie celów, że mam odwiedzić konkretną liczbę państw czy kontynentów. Pragnę po prostu odkrywać świat, dlatego moje wyprawy są długie, niezbyt częste, dzięki czemu mogę zrozumieć np. kulturę kraju, w którym jestem, poznać go naprawdę.
Z reguły wędrujesz samotnie. Czy przeżyłaś jakieś chwile grozy w podróży?
Wcale nie jestem w tej kwestii odosobnionym przypadkiem, bo podczas moich wypraw spotykam wiele podróżujących solo kobiet. Wolę to słowo, bo „samotny” to dość smutna konotacja, a tu chodzi o samotność z wyboru. Wiedziałam, że chcąc skupić się na lokalnych społecznościach i do nich dotrzeć, to towarzystwo będzie mnie rozpraszać. Poza tym zupełnie inne jest podejście miejscowych do odwiedzających ich grup niż do podróżującej w pojedynkę dziewczyny. Łatwiej takiej osobie zaufać i otworzyć się przed nią, pojawia się też chęć zatroszczenia i zaopiekowania, zaproszenia do domu. A co do strachu – to jest on w nas do momentu wyruszenia w podróż, potem okazuje się, że jest dużo bezpieczniej niż myślałyśmy. Oczywiście bywały różne trudne sytuacje, np. w Indonezji włamano się do mojego pokoju, gdy w nim spałam, i nie wiedziałam, czy skończy się tylko na splądrowaniu. Z kolei na promach panowie z obsługi postanowili się przede mną obnażyć, ale takie historie mogą zdarzyć się wszędzie, także w centrum Warszawy. Wydarzeń tych jednak nie przypisuję moim samotnym podróżom. To po prostu część rzeczywistości i ona mnie absolutnie nie przeraża.
I tak wędrując solo, dotarłaś do Indonezji, której motto brzmi: jedność w różnorodności. Co ono oznacza?
To idea przyświecająca krajowi złożonemu z 18 tys. wysp, 300 różnych grup etnicznych posługujących się 700 językami i dialektami. Mam świadomość, że to utopijne motto, ale moim zdaniem powinniśmy do niego wszyscy na świecie dążyć, by akceptować wzajemną odmienność i móc z różnymi tradycjami czy religiami obok sobie funkcjonować. W Indonezji w pewnych rejonach to się udaje, a w innych nie, ale dobrze, że takie piękne w swym założeniu hasło jest.
Wspomniałaś o wielości grup etnicznych, która z nich zrobiła na Tobie największe wrażenie?
Chyba mieszkający na południu Sulawesi Toradżowie, którzy są znani ze swoich zwyczajów pogrzebowych. Trwają one wyjątkowo długo i składają się m.in. z walk bawołów, ich rytualnego uboju, a co istotne ceremonie organizuje się kilka lub kilkanaście lat od śmierci danej osoby. Ten czas jest wykorzystywany, by zgromadzić fundusze na to wielkie i drogie święto. Uczestniczenie w tych bardzo rozbudowanych, okazałych rytuałach robi ogromne i niezapomnianie wrażenie. Toradżowie to grupa, o której wcześniej nie słyszałam. Dowiedziałam się o niej dopiero w Indonezji.
W swojej książce „Indonezja. Po drugiej stronie raju” opisałaś też społeczność Bugijczyków, w których wiosce spędziłaś ponad dwa miesiące. Jak oni żyją?
Zamieszkują głównie południową część Sulawesi. Ta grupa etniczna zainteresowała mnie swoją wiarą w pięć płci. Pojechałam tam dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi, ponieważ literatura na ten temat jest dość skąpa. Znalazłam bowiem zaledwie dwa artykuły antropologów. Dlatego stwierdziłam, że muszę to zobaczyć na własne oczy i porozmawiać z tymi, którzy należą do piątej płci. Czytałam, że to pomagający porozumieć się ludziom z bogiem kapłani i szamani. Mogą to robić właśnie dzięki temu, że łączą cechy obu płci, bo – według nich – przecież nie wiadomo, jakiej płci jest bóg.
A kim są morscy cyganie?
To ludność mieszkająca na wodzie nie tylko w Indonezji, ale także na Filipinach. Dawniej żyli wyłącznie na łódkach, obecnie zaczęli budować domy na palach. To fantastyczni ludzie, ale bardzo biedni. W ich rejony zaprowadził mnie smutny proceder połowu ryb przy użyciu cyjanku potasu i bomb domowej produkcji. I tak jak na początku miałam o to żal do morskich cyganów, czyli Bajo – bo tak się o nich mówi, to na miejscu okazało się, iż są tylko narzędziem w rękach większych, często chińskich firm. Spotkałam osoby, które straciły wielu bliskich, ponieważ wyprodukowane przez nich bomby wybuchły za wcześnie, np. w domu albo na łodzi. Widziałam leje po bombach i potwornie zniszczoną rafę koralową, bo to rejon najpiękniejszych koralowców, ale, niestety, bardzo zniszczonych przez działalność człowieka.
Czy to prawda, że dzieci morskich cyganów najpierw uczą się pływać, a dopiero potem chodzić?
Jeszcze w niektórych miejscach rzeczywiście tak się dzieje, ale ze względu na to, że Bajo coraz częściej wybierają prostszy i wygodniejszy styl życia, czyli bliżej brzegów wysp, to się zmienia. Wioski, jakie odwiedziłam, tworzą domy na palach połączone pomostami, zatem z drzwi nie wychodzi się prosto do wody lub łódki, a co za tym idzie – trzeba najpierw nauczyć się chodzić.
A jak czułaś się w Indonezji jako bule?
To określenie używane w stosunku do obcokrajowców, osób o jasnej skórze. Gdy będziemy w Indonezji, wszyscy będą tak za nami wołać. Muszę przyznać, że byłam tym skrępowania, ponieważ Indonezyjczycy darzą nas wyjątkowym szacunkiem. Uważają, że jesteśmy piękni tylko dlatego, że mamy jasną karnację, blond włosy, niebieskie oczy. Można się poczuć niczym celebryta, zrobić karierę w telewizji itd. Zapraszano mnie na różne spotkania, których odmawiałam, bo nie wiedziałam, czemu mam w nich uczestniczyć, skoro nie jestem kompetentna w danej dziedzinie. Jednym słowem – Indonezyjczycy darzą białych ogromną sympatią, ale na dłuższą metę bywa to męczące. Jednak nie mogą narzekać, bo jako bule spotkało mnie w tym kraju mnóstwo życzliwości i pomocy.
Czy to prawda, że indonezyjskie plaże toną w śmieciach?
Niestety tak, ale nie tylko Indonezji, bo tak jest na całym świecie. Nasze plaże mają problem z innego typu odpadami, to głównie niedopałki papierosów choć coraz częściej również plastik jednorazowego użytku, co szczególnie widać w sezonie letnim, butelki, puszki, worki. Kiedyś nad morzem prowadziłam spotkanie dotyczące segregacji śmieci i stwierdziłam, że przejdę się i zobaczę, jak jest na tej plaży. Przyniosłam dwa pełne worki, więc też nie jest dobrze. U nas problem jest mniejszy, bo Bałtyk nie łączy się z wieloma innymi zbiornikami wodnymi. Tymczasem Indonezja to kraj wyspiarski, śmieci napływają tam z każdej strony. Problem tkwi w trudnościach, jakie stwarza edukacja w tym specyficznym państwie. Warto jednak podkreślić, że nie są to wyłącznie śmieci Indonezji, ale często eksportowane do Azji przez Europę. Zatem też mamy sporo za uszami.
Podczas Twojego pobytu w Radzyniu odbyła się akcja „Książka za worek śmieci”. Co było głównym katalizatorem zainicjowania tej ogólnopolskiej akcji sprzątania?
Bardzo lubię opowiadać tę historię, bo akcja ta narodziła się z... porażki. Podczas jednego z festiwali podróżniczych wymyśliłam sobie, że połączę spotkanie o podróżach z warsztatami ekologicznymi. Okazało się, że nie było zainteresowania, podczas gdy inne inicjatywy odbywające się w ramach tej imprezy cieszyły się powodzeniem i miały komplet uczestników. Szczerze mówiąc, byłam wstrząśnięta. Zaczęłam podpytywać innych uczestników, dlaczego tak jest. Usłyszałam: „Co nas mogą interesować śmieci w Azji, każdy patrzy na swoje podwórko”. Promowałam wtedy książkę „Indonezja. Po drugiej stronie raju” i powiedziałam: „W takim razie posprzątajmy Gryfino”, czyli miejscowość, w której odbywał się festiwal. Na szybko obgadałam sprawę z organizatorem i stwierdziliśmy, że w ramach podziękowania za udział w przedsięwzięciu, trzeba wymyślić dodatkową atrakcję. Wpadliśmy, że będziemy rozdawać książki. I tak powstała akcja i jej nazwa. Była wczesna wiosna, zimny ranek i nie wiedziałam, czy ktokolwiek przyjdzie. Zjawiło się kilkanaście osób. W ciągu dwóch godzin zebraliśmy dwie tony śmieci. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, bo nie sądziłam, że będzie tego aż tyle. Wydawało się, iż to tylko kilka papierów, puszek. Pomyślałam: w grupie siła i wszystko w naszych rękach, nie możemy siedzieć bezczynnie, narzekać i obwiniać innych, więc zaczęłam działać.
Jak wybierasz miejsca, które wspólnie sprzątacie?
Przyznam, że ta akcja trochę zabrała mi przyjemność przebywania w lesie, ponieważ non stop rozglądam się za śmieciami. Kiedy je znajduję, zaznaczam pinezką w telefonie. Mamy również we wszystkich miastach, które uczestniczą w akcji, koordynatorów. Ich zadaniem jest wraz z samorządami wytypowanie miejsc do posprzątania. Dokumentujemy to i kierujemy tam grupy ochotników.
Organizując w Radzyniu akcję „Książka za worek śmieci”, usłyszałem komentarz, że nie powinniśmy wyręczać miasta w sprzątaniu. Czy spotkałaś się z podobnymi zarzutami? Co sądzisz na ten temat?
Oczywiście, że się spotkałam. Trochę rozumiem te opinie, ale zawsze wtedy odpowiadam: my nie wyręczamy, ale pomagamy. Współpraca władz miasta czy gminy z organizacjami pozarządowymi czy inicjatywami oddolnymi może przynieść fantastyczne efekty. Mnie zupełnie nie interesuje, z kim i z jakiej opcji politycznej pracuję w danym mieście, liczy się rezultat. Chcę być dobrym przykładem dla innych, że każdy może wymyślić sobie akcję, która przy odpowiednim samozaparciu może się rozrosnąć i że w grupie siła, razem możemy zdziałać naprawdę wiele i mimo krytyki czy sceptycyzmu nadal będę robić to, co robię.
A jak oceniasz akcję i spotkanie w Radzyniu?
Super! Nigdy nie dostałam karykatury i medalu. Poza tym zarówno w akcji, jak i w spotkaniu wzięło udział wiele osób, w tym młodzieży. Udało mi się przemycić ważne wątki, czyli pokazać Indonezję z innej strony, opowiedzieć o ciekawych zwyczajach grup etnicznych i – co najważniejsze – posprzątaliśmy kawałek miasta. Dziękuję!
Dziękuję za rozmowę.
Data publikacji: 20.03.2024 r.